Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Michael Clayton

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 16-04-2008 r.

„Michael Clayton” Tony Gilroya zapisuje się do tak zwanego kina społecznie (i czasami również politycznie) zaangażowanego. Kina nota bene bardzo dobrego. Projekt George’a Clooneya wywindował się pod koniec zeszłego roku dość wysoko we wszelakich rankingach i branżowych nagrodach za oceanem. Razem z filmem, dość wysoko, i z punktu widzenia miłośnika muzyki filmowej – nie do końca zrozumiale, wywindowała się także muzyczna ilustracja bardzo doświadczonego Jamesa Newtona Howarda, otrzymując zaskakującą nominację do Oscara. Wywołało to w światku muzyki filmowej pewną kontrowersję, ponieważ „Michael Clayton” w oderwaniu od swojego filmowego entourage, może jawić się pod względem muzycznym jako jedna z ostatnich rzeczy, za które Amerykanin powinien być nominowany tak z uwagi na bardzo płodny rok 2007 jak i całą swoją karierę. Może gdyby nie owa nominacja, byłoby obok tej muzyki cicho a świat soundtrackowy by o niej szybko zapomniał. Bo po prawdzie, jest to muzyka, którą trudno na dłużej zapamiętać, jednocześnie nie będąc aż tak słabą, jak inni zdają się oceniać.

Trudno zapamiętać, trudno też przez nią przebrnąć i uwierzcie – trudno o takiej muzyce pisać. Jej adekwatność w kontekście filmowym jest bez zarzutu. Howard elektroniką i wymyślnymi ambientowymi formami sugestywnie opisuje sterylne środowisko angażujących się w multi-milionowe procesy prawników, nie dostrzegających moralnej i etnicznej strony ich tytanicznych z pozoru zmagań. Oddalone brzmienia czy wykreowane za pomocą komputerów dźwięki przemykają słuchaczowi niepostrzeżenie i bez zbytniej atencji. Na „Michaelu Claytonie” należy się porządnie skupić, jeżeli chcemy wgłębić się w 40-minutową podróż jaką odbywa tytułowy, moralnie nie bez skazy bohater. Howard, bardzo podobnie jak przy niedawnej ścieżce z „Freedomland” buduje swą muzykę na hipnotyzującym, próbującym wywołać napięcie minimalizmie. Mówi o tym sama forma jak i szczątkowy materiał tematyczny, także w minimalizmie zanurzony (rekurencyjne motywy po nie więcej niż 3-4 nuty), który w delikatny sposób spaja całą ścieżkę pod kątem emocjonalnym i do którego najłatwiej będzie się potencjalnemu słuchaczowi odnieść. Mimo nowoczesnego podejścia do muzyki, w kilku miejscach Howard stosuje przyjemne w odbiorze elektroniki rozwiązania (instrumenty klawiszowe), które odnoszą się do muzyki elektronicznej do kina politycznego z lat 70-ych. Z większości partytury emanuje spokój, lecz mamy do czynienia także z fragmentami bardziej dynamicznymi, w których kompozytor buduje specyficzne napięcie i nieuchronność.

Na uwagę zasługuje na pewno utwór otwierający sam film jak i ścieżkę dźwiękową, wtórujący dramatycznemu monologowi kluczowego dla fabuły filmu oświadczenia bohatera znakomitego Toma Wilkinsona. Podobnież I’m Not the Guy You Kill, rosnące do satysfakcjonującego finału. Dużego skupienia i wyciszenia wymagają także momenty pozornej muzycznej ciszy. Podobać się może finałowy utwór, w którym do ascetycznego fortepianu dołącza emocjonalna sekcja smyczkowa, pomagając nam podczas napisów końcowych i widoku zasępionej twarzy George’a Clooneya, zastanowić się tak nad finałową decyzją bohatera jak i rzeczami, które porusza wymowa filmu. Muszę powiedzieć, że to świetne zagranie reżysera, bo poprzez to muzyka Howarda jest czymś więcej niż tylko tapetą podłożoną pod napisy końcowe. Ma też coś do powiedzenia i przekazania. Elementy orkiestrowe oprócz tego utworu i kilku miejsc na albumie są raczej w zdecydowanej mniejszości. Decyzja o tak skromnej ilustracji muzycznej była podjęta pewnie przez samego reżysera lub jest wynikiem kwestii budżetowych i czasowych, związanych z ukończeniem filmu. Osobiście skłaniałbym się ku pierwszej opcji, biorąc pod uwagę jak tego rodzaju kino w obecnej dobie jest ilustrowane. Równie dobrze muzyki w filmie mogłoby nie być i wielka krzywda by mu się nie stała. Przecież sytuacja taka stała się udziałem samego Howarda przy okazji „Jestem legendą”, które oprawy muzycznej praktycznie nie posiadało. Prawdopodobnie jesteśmy świadkami nowego trendu w kinie. Nie jest on zbyt przychylny muzyce filmowej, lecz nie powinniśmy też zapominać, że jej funkcja poza film wychodzić nie powinna. Stanie się wtedy samą sztuką dla sztuki, a na to filmowcy raczej nie pójdą…

Zachodni recenzenci wystawili „Claytonowi” bardzo słabe, by nie powiedzieć możliwie najsłabsze oceny. Czy ten score jest taki w istocie? Wydaje mi się, że to gruba przesada. Doskonale zdaję sobie sprawę, że partytura ta nigdy nie znajdzie się na niczyjej liście ulubionych soundtracków, ale też nie jest to żaden muzyczny gniot. Jest to po prostu muzyka bardzo specyficzna, której da się słuchać, choć oprócz emocji takich jak napięcie, smutek i opuszczenie, wiele więcej artystycznych przeżyć z niej nie wyniesiemy. „Michael Clayton” jest wzorowym przedstawicielem filmowo-muzycznego minimalizmu, sterylnej formy bez zbędnych przejawów górnych emocji, ilustracją o dużej dawce surowości i eksperymentu, któremu Howard w ostatnim czasie wydatnie hołduje („Krwawy diament”, wspomniane „Jestem legendą”). Nikogo jednak do słuchania nie będę na siłę zachęcał, bowiem jest to praca wymagająca trochę silnej woli i samozaparcia. Po pozycję sięgną raczej tylko fani kompozytora i quasi-industrialnych brzmień.

Najnowsze recenzje

Komentarze