Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Beowulf

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 19-03-2008 r.

Ekranizacja „Beowulfa” podług wizji Roberta Zemeckisa, epickiego poematu heroicznego nieznanego autora, będącego jednym z najstarszych dzieł literatury staroangielskiej, odbiła się dość szerokim echem i kontrowersją. Nie może taki stan rzeczy dziwić skoro aktorów pokroju Anthony Hopkinsa, Brenada Gleesona, Raya Winstone’a oraz Johna Malkovicha zastąpiły ich cyfrowe odbicia, tyleż przejaskrawione i czasami groteskowe co zdumiewające. Nie sposób odmówić twórcom oddania specyficznego klimatu nordyckiego świata herosów i pokonywanych przez nie monstrów jak i pochwalić realizacji oraz fabuły przeznaczonej dla dorosłego widza. „Beowulf” to najlepszy tego typu film od czasów „Trzynastego wojownika”, oddychający swą epicką wizją i mimo swych ewidentnych wad, żywo wciągający. Zemeckisowi ochoczo w kreowaniu tego mistycznego, heroicznego i mroźnego świata pomaga jego nadworny 'grajek’ Alan Silvestri. Muzyka z „Beowulfa” nie wejdzie w poczet największych dokonań słynącego z zamiłowania do produkcji win kompozytora, jednakowoż jest zgrabnym, ciekawym i tętniącym życiem soundtrackiem.

Przeciwnicy wtórności zauważą w jego ostatniej kompozycji sporo naleciałości z jego poprzednich prac. A to tematy żywo przypominają takie prace jak „Van Helsing” czy „The Mexican”, a to popową niemal stylizację muzyki akcji z elektroniką przypomina wywodzący się z wczesnych lat 90-ych nie wydany oficjalnie score z „Młodych strzelb II”, a to chóralna swawola przywoła wspomnienie „Powrotu Mumii”. W warstwie kompozycyjnej, a szczególnie w sekwencjach z muzyką akcji, nie rezygnuje z wypracowanego w pierwszej dekadzie XXI wieku potężnego, rytmicznego brzmienia, opartego o przytłumione instrumenty blaszane oraz potężne wsparcie perkusji (szczególnie kotłów). Z pewnością Silvestri doskonale czuje się w takiej konwencji i chociaż jego muzykę cechuje dość duża prostolinijność, nie można odmówić jej swobody, która przedkłada się również na pozytywne wrażenia słuchowe. Jest tak w szczególności w utworach opisujących ataki rozszalałego Grendela czy spektakularnym finale (Beowulf Slays the Beast). Szczerze mówiąc, sekwencje muzyki akcji są tu dużo znośniejsze niż w „Van Helsingu”, nie przytłaczają już tak bardzo ścianą dźwięku, perkusje są zmiksowane troszkę ciszej, choć chóry szaleją nadal w takt orkiestrowych rajdów. Z początku może razić wspomniana pseudo-popowa aranżacja i zbytnie nadużywanie elektronicznej perkusji, co niezbyt pasuje do nordyckiego świata sprzed szesnastu wieków. Do modernistycznych zabawek zaliczyć trzeba także elektroniczne efekty dźwiękowe (Main Title), chyba trochę niepotrzebny zgiełk elektrycznych gitar (ten fakt już o wiele trudniej „podczepić” mi pod historyczny czas rozgrywania filmu – VI wiek naszej ery…) czy też inne frykasy jak imitacja ludzkiego oddechu.

Z pewnością dynamiczna strona „Beowulfa” będzie się albo podobała ze względu na swój orkiestrowo-chóralny koloryt, albo też zniesmaczy koneserów gatunku z uwagi na swoje banalne i nowoczesne rozwiązania, które zupełnie nie przystają mrocznemu światu sprzed wieków. Wspomniany wyżej chór atakuje nasze uszy wiele razy i choć w dzisiejszej muzyce filmowej to już nic nowego, Silvestri biorąc pod uwagę swoje duże doświadczenie w tym temacie, posługuje się nim bardzo zręcznie i bogato (chóry mieszane, żeńskie, męskie). Są nawet momenty zachwycające, jak w początku I Did Not Win the Race, kiedy to męski chór wyśpiewuje swe frazy w sposób, jakim nie pogardziłby sam Basil Poledouris tworząc swą legendarną oprawę do „Conana”. Jeżeli ta muzyka miała pobudzać męski szowinizm, to panu Alanowi z pewnością się to udało. Są także i momenty spokojniejsze, gdy subtelne wokalizy kreślą klimatyczne fantasy odnoszące się albo do sumień bohaterów (Beowulf, Hrotghar) albo nadprzyrodzonych mocy.

Nie bez kozery wspominam co rusz o trzy lata wcześniejszym „Van Helsingu”, ponieważ „Beowulf” jest mu stylistycznie dość bliski. I na szczęście chyba ciekawszy, głównie z uwagi na balans między potężną muzyką przygodowo-fantasy a elementami liryki, mistycyzmu a nawet romansu. To w tych głównie zakresach ujawnia się tematyka partytury. Zbiór lejt-motywów prowadzi przede wszystkim wzniosły temat przewodni (He Was the Best of Us) a także pomniejsze tematy, jak kipiąca dynamizmem przygrywka dla głównego bohatera (What We Need Is a Hero), heroiczne fanfary (I’m Here to Kill Your Monster), czy też smutny motyw dla potwora, częściowo wywołujący iskrę współczucia, którym darzymy Grendela. W tym momencie należy chwilkę zatrzymać się nad zabiegiem, wzorowanym chyba troszkę na partyturach z „Władcy pierścieni”. A mianowicie na imitowanych na pieśni z okresu utworach śpiewanych, które oparte są takowoż na głównych tematach kompozytora. Wraz z Glennem Ballardem (poprzednio współpracowali przy „Ekspresie polarnym” Zemeckisa) kompozytor napisał dwie króciutkie pieśni, wykonywane przez Robin Wright-Penn. Stanowią one zaiste uroczy i ujmujący odpoczynek od rozbuchanej orkiestrą partytury, potrzebny tego rodzaju albumowi. Na ich instrumentację składają się z flet, harfa i tamburyn, podkreślając średniowieczny klimat i marginalnie romantyczną stronę „Beowulfa”. Na końcu płyty umieszczono także popową piosenkę opartą na temacie przewodnim. Może idea, którą kierowali się Ballard i Silvestri była słuszna, ale wykonanie pani Menzel jest nie do przyjęcia, zniżające zgrabną melodię (z orkiestrowym wsparciem) do poziomu pop-rocka dla nastolatków. Mniej celebrowana będzie z pewnością muzyka odnosząca się do prób kuszenia matki Grendela, gdzie Silvestri utylizuje intrygujący, elektroniczny ambient, podkreślony suspenese’owymi orkiestracjami znanymi choćby z „What Lies Beneath”. Ciekawa to strona tej partytury, ponieważ amerykańskiemu kompozytorowi udaje się uzyskać pastoralny klimat w stylu „Nagiego instynktu” Goldsmitha a i podejrzewam, że jako wzór mogłaby być tu podłożona 'tęskniąca’ muzyka z „Pachnidła”, bowiem w swych marzycielskich uniesieniach przypomina bardzo tamtą partyturę.

Chociaż „Beowulf” został przez większość soundtrackowej braci skrytykowany i tak po prawdzie pod koniec zeszłego sezonu w zalewie naprawdę dobrych ścieżek dźwiękowych chyba nie zauważony, trzeba mu oddać, że jego walory rozrywkowe stoją na naprawdę solidnym poziomie. Jak wspomniałem powyżej, Alan Silvestri nie odkrywa tą partyturą żadnego nowego rozdziału w swojej karierze, ale stanowi ona przykład bardzo kolorowej (jak sam film) muzycznej wizji, kipiącej od tematów (może nie super-oryginalnych), różnorakich elementów w obrębie romansu, fantasy, akcji i typowej dla siebie nutki optymistycznego lukru. Wydany przez Warner Bros. „Beowulf” to dobrze wyważony i zmontowany album, z dobrym czasem grania (trzy kwadranse) oraz dobrą prezentacją poszczególnych utworów, działających na zasadzie małych mini-suit, z których każdy przedstawia zazwyczaj od początku do końca jakiś temat i jego rozwinięcie lub zamkniętą ilustrację odzwierciedlając jakąś konkretną sekwencję z filmu. Dla niektórych słuchaczy irytujący może być nadmiar patosu, ale która z wielkich partytur do kina fantastycznego jego w nadmiarze nie miała? Mały sukces „Beowulfa” tkwi w wymienności. Podczas gdy „Mumia powraca” i „Van Helsing” eksplodowały jednym za drugim utworem z bezkompromisową akcją, płyta ta ma czas na wyciszenia, na intrygujący underscore, na tematy, które można w spokoju nucić a także dwie urocze ballady. Potwierdza także jedną żelazną zasadę: forma Alana Silvestri może być w ostatnim czasie średnia, ale gdy nadchodzi współpraca z Robertem Zemeckisem, produkt musi być na odpowiednim poziomie.

Najnowsze recenzje

Komentarze