Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Federale, Il (Faszysta)

(1961/2006)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 07-02-2008 r.

Każda legenda ma swój początek. W 1961 roku, gdy 33 letni podówczas – choć dziś trudno sobie nestora muzyki filmowej wyobrazić w tak młodym wieku – Ennio Morricone stawiał pierwszy krok w świecie kinematografii, niewielu zapewne przewidzieć mogło rychłą eksplozję jego talentu, która miała miejsce już kilka lat później, wraz ze spaghetti-westernami Sergio Leone. Zanim jednak włoski kompozytor udał się na Dziki Zachód, musiał swoje odsłużyć w paru innych gatunkach, spośród których inicjacja artystyczna nastąpiła w świecie komedii. Faszysta opowiadał o zabawnych perypetiach włoskiego oficera (w tej roli Ugo Tognazzi), który otrzymuje rozkaz ujęcia i sprowadzenia krytycznego wobec reżimu Mussoliniego profesora Erminio Bonafé. Komedia jak to komedia, sympatyczna acz trącąca już wyraźnie myszką, muzyka Morricone zaś – chwytliwa, ale debiutem na miarę Bernarda Herrmanna (oscarowy The Devil and Daniel Webster oraz Citizen Kane) z pewnością nie będąca.


Na pewno nie jest Il Federale Ennio o brzmieniu, do którego Włoch przyzwyczaił słuchaczy na przestrzeni lat swojej kariery – w gruncie rzeczy większej ilości charakterystycznych dla jego późniejszego muzycznego języka rozwiązań nie odnajdzie się w tej kompozycji, a już w ogóle nie słychać tu owej natchnionej i będącej sygnaturą twórcy, niepodrabialnej liryki. Jedyny właściwie obecny w tej partyturze fragment o bardziej duchowym charakterze, czyli temat profesora Bonafé, cechuje stylistyka kojarząca się mocniej z Hollywoodem i dramaturgią pióra Alfreda Newmana, aniżeli z kinem włoskim i gigantami pokroju Nino Roty. Temat jest śliczny, więc owe podobieństwa nie stanowią wprawdzie problemu, niemniej słuchając Faszysty trudno jednoznacznie wskazać spójny język, jakim miałby się Morricone posługiwać.


Z drugiej bowiem strony przeważająca część kompozycji dostosowuje się do treści filmu, mając komediową, wręcz slap-stickową momentami wymowę, co dowcipne orkiestracje Włocha i bardzo zabawny, marszowy temat główny wyraźnie podkreślają. Marszyk ów, przypisany tytułowemu bohaterowi, w dość oczywisty sposób wpisuje się w konwencję komedii wojennych, jego prostota i chwytliwość zaś pozwalają ilustracji wybijać się na pierwszy plan, ilekroć Morricone sobie tego zażyczy. Nie jest to oczywiście znakomitość pokroju Wielkiej ucieczki Elmera Bernsteina, niemniej ów banalny, ale przyjemny temat zapada w pamięć, choć może na dłuższą metę trudno go odróżnić od pisanych na potęgę wojskowych marszów pióra czy to europejskich, czy amerykańskich twórców. Nie jest to również utwór, który wznosiłby film na wyższy poziom, bowiem zwyczajnie nie ma takich ambicji – jako ilustracja perypetii bohaterów sprawdza się jednak poprawnie.

Całość, czy to w filmie, czy na albumie, nie do końca przekonuje, przede wszystkim z powodu komediowej stylistyki. Choć są tu bowiem małe perełki, techniczne i estetyczne (jak interesująca zabawa aerofonami w Deportazione czy sielski, impresjonistyczny niemal Colloquio Delle Fragole), duża część underscore tonie w nudnawej dla przeciętnego odbiorcy ilustracyjności. Pewną rekompensatą jest spora baza tematyczna i obecna już na tym etapie kariery umiejętność Włocha do efektywnego rozwijania swoich muzycznych idei na niedużej przestrzeni czasowej (większość utworów nie przekracza dwóch minut). Szkoda jednak, że poza marszowym militaryzmem trudno cokolwiek wynieść z seansu, zwłaszcza że temat Bonafé okazuje się być właściwie niesłyszalny, zdominowany przez warstwę dialogową, zaś archaiczne nieco komediowe oblicze partytury ma za zadanie nadążać za ekranowymi wydarzeniami i nic ponadto. Funkcjonalność przeplata się zatem z melodyjnością, w rezultacie czego odbiorca otrzymuje produkt miejscami całkiem ciekawy, ale w ogólnym rozrachunku tylko poprawny.

Jaki to zatem debiut? Jak na człowieka, który wkrótce miał się stać bożyszczem i synonimem dobrej muzyki filmowej – raczej skromny. Na 40-minutowym albumie Digitmovies, który po dziesiątkach lat umożliwił fanom zapoznanie się z całością tej partytury, słychać pewne zaczątki muzycznej wrażliwości, jaką charakteryzowały się przyszłe projekty Morricone, dostrzec można również dużą sprawność w posługiwaniu się językiem filmu. W ostatecznym rozrachunku jednak Faszysta, mimo rzemieślniczej funkcjonalności, jest przede wszystkim ciekawostką o znaczeniu historycznym i gdyby nie nazwisko na okładce ciekawostka ta zaginęłaby pewnie na dobre w odmętach dziejów.

Najnowsze recenzje

Komentarze