Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Van Helsing

(2004)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 02-02-2008 r.

Frontalny atak na narząd słuchu

„Van Helsing” był jednym z najbardziej oczekiwanych albumów 2004

roku, dodatkowo po podsycających wielkie nadzieje wypowiedziach kompozytora i orkiestratora Marka McKenzie, który określał muzykę usłyszaną w sesjach

nagraniowych jako 'wielki, monumentalny klasyk Alana Silvestri’. Prawdę powiedziawszy, słysząc co Silvestri zrobił w poprzednim filmie Stephena Sommersa pt.

„Mumia powraca”, nie można było tych zapowiedzi nie traktować poważnie a skala tamtej partytury przygodowej jeszcze dzisiaj odbija się w uszach wielu

fanów wystawnej muzyki orkiestrowej. Awanturniczy styl kina Sommersa wydaje się być po prostu stworzony do przygodowej muzyki, którą potrafi pisać autor

„Powrotu do przyszłości” i chyba wypada się cieszyć, że dwójka tych twórców współpracuje tak ochoczo, jakkolwiek kino Sommersa kiepski poziom by nie

przedstawiało. Podobnie jak niestety zakończona już chyba definitywnie, owocna współpraca Davida Arnolda z Rolandem Emmerichem.

Muzyka do tego filmu będącego częściowym hołdem dla legendarnych produkcji Universal Pictures o wilkołakach, Draculi i Frankensteinie to przede wszystkim

frontalny atak na nasz narząd słuchu. Spodziewać się można było monumentalnej rozmiarami partytury, ale to czego jesteśmy świadkami to po prostu w pewnych

momentach szaleństwo i to grubo przesadzone… Nie chcę nawet wiedzieć jaką swobodę twórczą przy kompozycji (i jaki budżet do rozdysponowania) miał Silvestri – z

pewnością i to pierwsze i to drugie duże. Gdzieś spotkałem się z opinią, że „Van Helsing” to zemsta Silvestri’ego za odrzuconą muzykę do „Piratów z

Karaibów” – odpowiadam: jeszcze jaka! Znając partyturę z „The Mummy Returns” nie bądźmy zdziwieni, że orkiestra jest wielka, sekcja dęta eksploduje co

chwilę a perkusja przytłacza swoją potęgą. Album trwa zaledwie 42 minuty i w tym aspekcie jest to naprawdę wystarczająca długość („Mumia(..)” trwała blisko

70…), ale jak może być inaczej, skoro jesteśmy świadkami bezkompromisowej, bezustannej muzyki akcji, która nie daje chwili wytchnienia…

Płyta zaczyna się ciekawie, bo budująca fraza jest jak „dwie krople wody”

podobna do prologu utworu Burn it All z „Ognistego podmuchu” Hansa Zimmera i być może tytuł kolejnego utworu (Burn it Down!) nie jest

przypadkiem? Zostawmy te mało znaczące dywagacje, a zajmijmy się ilustracjami Silvestri’ego. „Van Helsing” ma dość dużo elementów wspólnych z „The

Mummy Returns” jeżeli chodzi o orkiestracje i swój swobodny styl, również czasami przypominający tak jak w egipskiej partyturze muzyczne rozwiązania

pochodzące raczej z kina klasy B. Myślę, że to świadome „zagranie” Silvestri’ego, choć osobiście za taką stylizacją nie przepadam. Dwa elementy wyróżniają jednak

„Van Helsinga” od „Mumii”. Są nimi użycie chóru oraz oryginalnej, miękkiej elektroniki, która dość dobrze wypadła w pracy autora przy „Tomb

Raider 2″. Alan Silvestri skorzystał z usług niezawodnego The Hollywood Film Chorale i należy przyznać, że partie chóralne, choć niezbyt długie (ale częstotliwość

to średnio jedna na utwór…) są wspaniałe, w wielu przypadkach przypominając pracę Dona Davisa przy trylogii „Matrix”. Nic dziwnego zresztą – to ten sam

chór… Szczególne wrażenie robią fenomenalne, epickie wejścia śpiewających w „Attacking Brides” – brzmi to wspaniale. Elektronika pojawia się raczej w

bardziej wyciszonych, choć bardzo nielicznych momentach wyhamowania od muzyki akcji, jak również przy kreowania suspense’u. Jest tak pewnie dlatego,

gdyż prawdopodobnie nie miałaby szans w starciu z potężną, orkiestrową akcją.

Tematyczne podłoże „Van Helsinga” jest dobre, choć na pewno nie jest to klasa innych tematów z przeszłej twórczości kompozytora. Na pierwszy plan

wysuwa się przede wszystkim marszowy, przebojowy temat razem z chórem oraz świetny, pulsujący temat podróży, w którym Silvestri skorzystał z samplowanych

gitar elektrycznych, nadających muzyce elementu przestrzeni i rozmachu. Temat ów pojawia się najpierw w utworze 4 a potem w chyba najlepszej ścieżce na albumie,

Transylvanian Horses. Być może jest jeszcze kilka innych lejtmotywów do zilustrowania kolejnych bohaterów czy wydarzeń na ekranie, ale proszę uwierzcie,

spośród całego tego muzycznego galimatiasu naprawdę trudno to „wyłowić”. Za to znajdziemy tutaj całe mnóstwo króciutkich, heroicznych fanfar czy „rozkręcających

się” sekwencji, w których tak doskonale czuje się Silvestri – nie muszę mówić co znaczy to dla miłośników jego talentu.

Kwestia użycia monumentalnej perkusji natomiast jawi się tutaj

problematycznie. Silvestri wciska ją dosłownie wszędzie. Gigantyczne kotły potrafią wybijać przez całe 4-5 minut utworu swój rytm co muszę przyznać, częściowo

„zabija” jego muzykę i staje się momentami nie do zniesienia. Perkusyjne, potężne „pam-pam”, od którego dosłownie drżą ściany, w pewnym sensie odwraca uwagę od

znakomitych rytmów i melodii czy np. wirtuozerskich sekwencji na szybkie jak zawsze u Silvestri’ego smyczki. Brzmieniowo partytura jest dość jednorodna – klasyczna

symfoniczna orkiestra bez żadnych etnicznych czy instrumentacyjnych „zabarwień”, chyba że żydowskie smyczki z utworu dot. balu u Draculi możemy nazwać

„etnicznymi”… Oddechem od całej spektakularnej akcji na chór i orkiestrę jest finałowe Reunited, intonujące pierwszy i jedyny raz na albumie temat miłosny,

który co nie powinno dziwić jest również specjalnie przesadzony a nie jak przyzwyczaił nas twórca w bardziej subtelnym i lirycznym wydaniu. Sporo muzyki słyszalnej

w filmie nie „załapało” się na wydanie płytowe. Piszę „załapało”, ponieważ kompozytor musiał oddać materiał na płytę jeszcze przed zakończeniem sesji nagraniowych i

końcowego miksu materiału. To tylko obrazuje w jak stresujących warunkach powstawała muzyka do tego obrazu i być może odpowiada na pytanie dlaczego album

jest tak zdominowany przez akcję, podczas gdy w filmie można usłyszeć również trochę materiału romantycznego. Ów materiał o lżejszym kalibrze, byłby momentem

oddechu od intensywnej akcji. Oczywiście taki stan rzeczy zrodził bootlegowe wydania kompletnej partytury, dostępne przez sieć. Score wypada w obrazie

bardzo dobrze, podkreśla heroizm postaci Hugh Jackmana jak i niesamowite wydarzenia, w które uwikłane jest ekranowe bestiarium.

Bez wątpienia „Van Helsinga” można uznać „klonem” „The Mummy Returns”, lecz niestety nic dwa razy się nie zdarza i nie jest to ten sam poziom co poprzedniczka. Do następnego filmu Sommersa Alan Silvestri prawdopodobnie będzie musiał zmienić podejście, ponieważ nie wyobrażam sobie jak dalej można pójść z przedstawioną w obu ścieżkach dźwiękowych, wręcz kolosalną muzyką akcji. Długość albumu, zważywszy, że jest to soundtrack z wysoko-budżetowego widowiska hollywoodzkiego może dziwić, ale te „zaledwie” 42 minuty to zbawienna ilość, gdyż chyba większa ilość tak wybuchowej muzyki byłaby nie do wytrzymania. Mimo swoich wad muzyka sama w sobie się broni a krótszy niż zwykle czas albumu pozwala dość intensywnie ją przeżyć, choć duże podobieństwo większości utworów powoduje ogóle „zlanie się” całej partytury w jedno. Nie jest to może kompozycja, która może walczyć z najlepszymi w karierze Alana Silvestri, lecz można ją z czystym sumieniem polecić, choć raczej osobom, które uwielbiają pompatyczny, orkiestrowy przepych.

Najnowsze recenzje

Komentarze