Trzy lata po dość chłodnym odbiorze przez publiczność pomysłu wskrzeszenia w jednym filmie dwóch najsłynniejszych dziś monstrów kina science-fiction, na ekrany
wchodzi kolejna część cross-overa „Obcy kontra Predator”. Tym razem za realizację zabrali się debiutanci, ponoć wielcy fani obu serii, bracia Colin i
Greg Strause, do tej pory znani głównie jako autorzy efektów wizualnych do kontrowersyjnego widowiska „300”. Na swój pokład zabrali bożyszcze młodego
pokolenia fanów muzyki filmowej (szczególnie tych z USA): Briana Tylera. Chyba i on załapał bakcyla „fanowstwa”, ponieważ w odróżnieniu od poprzedniej partytury
Haralda Klosera z 2004 r. (na marginesie, jednej z najgorszych tamtego roku…), ta jest pełna nawiązań do poprzednich dokonań wszystkich bez wyjątku poprzedników.
Czy to dobra nowina? I tak i nie, ponieważ Tyler właściwie potwierdza wszystkie moje obiekcje co do rzekomości jego faktycznych talentów…
„AVP: Aliens vs. Predator – Requiem” będzie dla wszystkich fanów partytur
z serii „Obcy” i „Predator” niewątpliwą frajdą w kontekście odszukiwania cytatów z prac Goldsmitha, Hornera, Silvestri, Goldenthala a nawet Frizzella.
Jest to właściwie jeden gigantyczny auto-cytat, pozostawiając mały margines dla muzyki oryginalnej, choć nawet w miejscach gdzie się owych imitacji nie słyszy, mam
duże wątpliwości czy muzyka jest nazbyt oryginalna… Cechuje ją duża anonimowość, zaklęta w przeklętym dla kompozytorów gatunku jakim jest chyba horror i nie
wychodząca poza zabiegi oraz ramy tego gatunku. Muzyka, którą mógł napisać dowolny kompozytor, sprawny orkiestrator a może i zaprogramowany
komputer… Muszę się jednak bez bicia przyznać, że wyłapywanie owych motywów i muzycznych sygnaturek znanych z poprzednich części było dla mnie szczerze mówiąc
dość dużą frajdą. I tak, „Obcy.Ósmy pasażer Nostromo” reprezentowany jest poprzez echo-ujące, perkusyjne odgłosy tak doskonale przez Goldsmitha opisujące
grozę i oddalenie kosmosu. Z kolei najczęściej cytowaną jest praca Jamesa Hornera z drugiej części sagi (co w kontekście jej atrakcyjności nie dziwi). Znajdziemy tu
niepokojące progresje znane z Main Title, orkiestrę wykonującą zapętlający się motyw „kosmosu”, znak firmowy tamtej kompozycji – 'dublującą się’ trąbkę oraz
eksplodujący finisz słynnego Bishop’s Countdown (jakże mogło go nie zabraknąć?;). Kompozytorowi udało się przemycić nawet olśniewający orkiestrowo
moment ze score’u Hornera, gdy statek Bishopa pojawia się znienacka, by uratować Ellen Ripley. Trzecia odsłona jest zaakcentowana marginalnie poprzez
atmosferyczną elektronikę i odległą przestrzeń kreowaną przez orkiestrę z napisów początkowych „Aliena 3” oraz dynamiczne smyczki (jeden z firmowych znaków Goldenthala;
Predicide), pochodzące z utworu Explosion and Aftermath. Muzycznie część czwartą udało mi się wychwycić tylko poprzez fragment, gdzie Tyler
anonsuje kopię kosmicznej muzyki Frizzella, opartej podobnie jak u Hornera na repetycji jednej frazy tworzącej wrażenie tajemniczego rozmachu (National Guard
Part I).
O ile muzyka cytowana z sagi „Alien” daje satysfakcję, tak ta z obu części „Predatora” jest już rozczarowująca. Tyler podebrał od Silvestri’ego kilka
letjmotywów odnoszących się do potwora, min. słynny temat z napisów początkowych i fanfarujące, intensywne akcenty znane z finału partytury z 1987 roku. Niestety
zawiodła aranżacja i wykonanie. Sekwencje te pozbawione są znakomitego tempa i ekspresji, które charakteryzowały score Silvestri’ego. Wydaje się, że
pozbawione są życia, ślamazarne a orkiestra męczy się samym wykonaniem. Lepsze wrażenie sprawia etniczna perkusja (National Guard Part II), przywołująca
miłe wspomnienia napisów końcowych z „Predatora 2”. Może to nie rozmach, z jakim zaaplikował te środki Silvestri, ale z pewnością zabieg ten wlewa troszkę
życia w toporną muzykę akcji 'oryginalnego’ tutaj kompozytora.
Jak widać, nawiązań i cytatów w „AVP:R” jest całkiem sporo. Czy kryje się
zatem w partyturze Briana Tylera jeszcze coś więcej, coś oryginalnego, jakaś cegiełka, którą sam dorzuciłby do muzycznego uniwersum tych serii? Może jakieś drugie
dno? Z przykrością stwierdzam, że nie… Zupełnie nadal niezrozumiała jest dla mnie fala popularności, która otacza tego twórcę. Proszę, wyobraźcie sobie, że na
płytowym wydaniu Varese mamy prawie 80 minut agresywnej, orkiestrowej muzyki akcji i horroru. Tyler aranżuje swój album kolejny raz w ten sposób, że większość
atrakcyjnego materiału daje na jego początek, natomiast końcówki nie można właściwie do niczego przymierzyć ani podpiąć… Mało kto, chyba dotrwa do końca sesji z płytą. Pomiędzy wyżej wspomnianymi
cytatami, zalewani jesteśmy istną ścianą dźwięku, która rozdziela się właściwie na dwa nurty. Pierwszym jest toporna i wrzeszcząca muzyka akcji a drugim muzyka
standardowo utylizowana w ścieżkach do horrorów, w których Tyler ma dość duże doświadczenie („Darkness Falls”, „Frailty”). Są to sekwencje, które
wypełnia w większości chaos. Chaos instrumentalny i chaos związany z kompozycją oraz strukturą muzyczną. Choć Tyler w muzyczno-filmowym światku nie jest już
nowicjuszem, po przesłuchaniu kilku jego prac nadal nie potrafię stwierdzić, czy twórca ów posiada w ogóle jakikolwiek styl lub język, który odróżniłby go od innych
kompozytorów. Jawi mi się jako absolutny imitator droższych kolegów, wykonujący powierzoną rzemieślniczą robotę, pod którą nie znajduje się żaden podtekst czy
emocja. A moim zdaniem nawet owe imitacje są nieudolne. Twórca przemyca na soundtrack 7 czy 13-minutowe utwory, ale są one taką zlepką chaotycznych,
szorstkich dysonansów, pseudo-melodii i orkiestracji, że przeciętnego fana muzyki filmowej rozboleć może tylko od tego głowa. Nie wiem skąd wynika u kompozytora taka ufność w swoje
umiejętności, ponieważ aby zaprezentować 8 czy 10-minutowy utwór i nim słuchacza zachwycić, zatrzymać i zaciekawić, trzeba jeszcze mieć trochę bożego talentu.
Rzeczami najbardziej irytującymi są wspomniana wyżej akcja, oparta o „piłujące smyczki” (ileż razy to już było! – zero inwencji) i wybuchającą co chwilę perkusję oraz
kliszowe uderzenia orkiestry, za pomocą których widz ma pewnie podskoczyć w fotelu. Niestety poza filmem jest to trudne do zniesienia. A przecież i muzykę w obrębie horroru można tworzyć inteligentnie i z pomysłem, co
potwierdzili wszyscy jego prekursorzy. Na czele z Goldsmithem…
„AVP: R” będzie gratką raczej tylko dla wielbicieli soundtracków z obu filmowych serii, choć różnicę jakościową pomiędzy Amerykaninem a słynnymi
poprzednikami widać jak na dłoni (nawet w stosunku do ścieżki Frizzella…). Dla reszty 80-minutowa ściana dźwięku będzie prawdopodobnie nie do przejścia, biorąc
pod uwagę anonimowość muzyki oryginalnej Tylera. Szkoda, że wydanie nie jest o połowę krótsze. A wspomnijmy jeszcze o tym, że w praktycznie jedynym temacie
partytury – marszu z utworu otwierającego – Tyler kopiuje nuta w nutę utwór Christophera Fieldsa pt. Gothic Power, wykorzystany swego czasu jako podkład
do zwiastuna pierwszej odsłony „Władcy pierścini” (i sukcesywnie obecnego w innych trailerach). Pewnie to efekt temp-tracka, ale trudno oprzeć się
irytacji, gdy coś jest tak barbarzyńsko splagiatowane. Dodatkowo słyszę tu inspirowanie się dokonaniami Dona Davisa i Elliota Goldenthala. Jedna część mnie chce
spojrzeć na ten soundtrack przychylnym okiem, bo przecież podobało mi się tu sporo momentów, druga jednak nie może zanegować zupełnego braku stylu i
siermiężną naturę 3/4 albumu. Brian potwierdził, że jest kompozytorem sprawniejszym i z większą wyobraźnią niż Harald K., ale mimo to nadal tak samo
bezbarwnym.
Inne recenzje z serii: