Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

3:10 to Yuma (3:10 do Yumy)

(2007)
3,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 11-01-2008 r.

Świetnie wyreżyserowany i zagrany film Jamesa Mangolda (Spacer po linie) pokazuje, pomimo spartaczonego zakończenia, iż obwieszczenie śmierci westernu jako gatunku filmowego było zdecydowanie przedwczesne, a rzeczywistość ekranowego Dzikiego Zachodu da się dopasować do oblicza współczesnej kinematografii. Cieszy mnie przede wszystkim to, że remake 3:10 do Yumy to widowisko które, choć osadzone w szatach tradycyjnej hollywoodzkiej opowieści o kowbojach, nie stanowi efekciarskiej przygodówki pokroju Silverado, ale podobnie jak oryginał, kładzie akcent przede wszystkim na psychologiczny pojedynek dwóch głównych bohaterów, granych tu przez Christiana Bale i Russella Crowe. Dwoistość filmu, łączącego w sobie wciągający wątek pościgu i batalię charakterów, wyraźnie odbija się na udanej ścieżce Marco Beltramiego, będącej – o dziwo – jedną z ciekawszych propozycji, jakie wydała na światło dzienne muzyka filmowa 2007 roku.

Solidna jakość partytury do obrazu Mangolda cieszy, zwłaszcza że Beltrami, którego raczej nie uważa się powszechnie za nadzieję czy wizjonera gatunku, z konfrontacji z oryginalną muzyką George’a Duninga z 1957 roku wychodzi niewątpliwie z podniesioną głową. Duning na potrzeby pierwowzoru stworzył bardzo dobrą, wyciszoną i kameralną kompozycję (stojącą na przeciwnym biegunie dla przebojowych Białego kanionu czy Siedmiu wspaniałych), z dość typową, ale chwytliwą balladą jako tematem przewodnim. Beltrami, jak się okazuje, stylistycznie do tej klasycznej partytury nie odnosi się właściwie w ogóle, co w ostatecznym rozrachunku daje pozytywny efekt, jako że jego 3:10 do Yumy prezentuje się interesująco i w swoich połączeniach brzmieniowych dość nietuzinkowo. W sferze dźwiękowej metodologii jest od przedsięwzięcia Duninga znacznie bardziej eksperymentatorska i choć stosuje gros znanych już gatunkowi rozwiązań, ich amalgamat tworzy oryginalną i silnie zindywidualizowaną mieszankę.


Wprawdzie zręby własnego stylu, jakie Beltrami w ciągu ostatnich lat swojej, coraz szybciej rozwijającej się kariery zdołał wytworzyć, nie stawiają go w pierwszym rzędzie najbardziej rozpoznawalnych muzycznych osobowości Fabryki Snów, to pewne stałe obszary jego zainteresowań, jak silne akcentowanie rytmiki i rozmaite eksperymenty akustyczne (kłania się – swoją drogą słabiutki – remake Omena), w 3:10 do Yumy zajmują pokaźne i eksponowane miejsce. Owa rytmiczność kompozycji, pojawiająca się przede wszystkim przy okazji zwrotów akcji, aczkolwiek nie niesie ze sobą poziomu skomplikowania i maestrii właściwej twórczości Jerry Goldsmitha, za sprawą swojej prostoty i ekspresji dodaje obrazowi sporo witalności, energii, a momentami nawet ekscytacji. Duża tu zasługa sprawnie dobranego zespołu muzyków i wykorzystywanego instrumentarium, bowiem miks gitary, niepokojących smyczków oraz mocno eksponowanych elementów perkusyjnych (kotły), wraz z elektronicznym podrasowaniem całości pozwala wykreować drapieżną i surową muzykę akcji, świetnie wpisującą się w wizualną stronę filmu i jego pustynne, jałowe krajobrazy.

Co jednak trzeba od razu zaznaczyć, ścieżka Beltramiego ma w dużym stopniu charakter atmosferyczny i jako taka estetyczne uniesienia serwuje słuchaczowi bardzo oszczędnie, głównie przy okazji wykorzystania trochę banalnego, ale wpadającego w ucho tematu przewodniego, który nastrojem zdaje się przypominać mi nieco prace Dimitri Tiomkina na potrzeby gatunku. W momentach, gdzie partytura nabiera melodyjności, a kompozytor wraz z zespołem orkiestratorów może silniej zaakcentować oryginalną mieszankę instrumentarium, całość wyraźnie nabiera rumieńców. Doskonałym tego dowodem jest w moim przekonaniu jeden z najciekawszych utworów ubiegłego roku, czyli Ben Takes the Stage / Dan’s Burden, będący przykładem nie tylko nietuzinkowego brzmienia, ale również zgrabnie rozwijającej się, wzbogaconej kilkoma wspaniałymi segmentami muzycznej struktury. Podobnie pozytywne wrażenie wywołuje silnie tematyczny finał partytury, który doprawdy znakomicie radzi sobie w filmie, a i na płytce, po dużej dawce underscore, nadaje albumowi przygodowego, ekscytującego wydźwięku. Począwszy od nostalgicznej i smutnej liryki One Man Left, poprzez doskonały Bible Study, aż po zamykającą całość pełną ekspozycję tematu przewodniego, zakończenie ścieżki Beltramiego obfituje w emocje i ostatecznie ustala indywidualny kształt i brzmienie kompozycji.


Wśród wszystkich powyższych pozytywów nie należy jednak zapominać, że świetnie spisująca się na ekranie muzyka w swojej formie albumowej ujawnia pewne wady i rutynowe rozwiązania, które obniżyć muszą ostateczną ocenę. Jak już wspomniałem, ciągłe kreowanie klimatu odbija się na prezentacji płytowej i nie byłoby to problemem, gdyby underscore nie pobrzmiewał od czasu do czasu jak niezbyt wyszukany suspense z przeciętnego hollywoodzkiego horroru czy thrillera. Niestety, niektóre chwyty stosowane przez autora tak się właśnie prezentują i znalazłoby się parę momentów (Ben Arrested), gdzie 3:10 do Yumy nie różni się zbytnio od bezbarwnych plam dźwięku pokroju Teksańskiej masakry… Jablonsky’ego, czy paru słabych projektów samego Beltramiego. Z drugiej strony, przy kolejnych przesłuchaniach odkryć można zlewające się przy pierwszym kontakcie w jednostajny underscore, ciekawe pomysły orkiestracyjne, zwłaszcza gdy do głosu dochodzi gitara elektryczna czy smyczkowe pizzicato. Okrojenie albumu z kilku minut zbędnego tła wyszłoby mu niewątpliwie na dobre, a tak przez jego środkową część trzeba miejscami po prostu przebrnąć i to zwykle bez zainteresowania.

O ile jednak poza kilkoma świetnymi, efektownymi utworami, 3:10 do Yumy nie jest muzyką estetycznie nazbyt atrakcyjną, o tyle jej prawdziwa siła tkwi w jej barwności, w fakcie, iż mówi indywidualnym głosem. Cieszy przede wszystkim to, że Beltrami myśli nad tym, co pisze, i choć nieraz efekty przyjętej przez niego postawy „kameleona” prezentują się co najwyżej przeciętnie (funkcjonalna, ale odtwórcza Szklana pułapka 4.0), to akurat w przypadku filmu Mangolda kolejna zmiana stylistyki ma działanie zbawienne. Oczywiście wskazać można na wpływy tradycji Ennio Morricone przy doborze instrumentarium, ale w rzeczywistości jedynie Bible Study stanowi faktyczny – i bardzo przyjemny – trybut dla włoskiego geniusza, reszta tekstury zaś unika cytatów czy aluzji do mistrzów; partytura ta jest zatem produktem zaskakująco jak na Beltramiego oryginalnym, pomysłowym. Czyżby renesans westernu? Oby, wszak mało który gatunek może pochwalić się tak imponującym dorobkiem muzycznym. Beltrami, którego można polubić.

Najnowsze recenzje

Komentarze