Kanadyjski ojciec ilustracji do nowoczesnego kina fantasy, Howard
Shore po raz kolejny towarzyszy swojemu koledze-reżyserowi Davidowi Cronenbergowi w wędrówce po meandrach ciemnej strony ludzkiej osobowości. Znakomite
przyjęcie filmu „Eastern Promises” przez tak widownię jak i krytykę, poskutkowało już kilkoma nominacjami do filmowych nagród, w tym dla Shore’a za
muzykę (min. Złoty Glob). Tym razem twórcy kręgiem zainteresowań otaczają rosyjską mafię. Podobnie jak w przypadku poprzedniego filmu obu panów, przemoc i
ciemne strony ludzkiej psychiki opisane są poprzez muzykę spokojną i wyciszoną, niemalże „nie inwazyjną”. Miło usłyszeć, że muzyka Kanadyjczyka znowu emanuje,
tak jak w poprzednich projektach tandemu Shore-Cronenberg, charakterem. Charakterem, którego zabrakło w dość bezbarwnej partyturze z „Historii
przemocy”. Shore w „Eastern Promises” sięga po dość przewidywalne z etnicznego punktu widzenia środki, jednak udaje się mu wykreować ścieżkę
klasową, ścieżkę z bardzo dużym potencjałem. Z drugiej strony, słuchając albumu wydanego przez Sony Classical, wydaje się, że potencjał ten został niestety zgubiony.
Czy to z powodu materiału? A może wydania? Przyjrzyjmy się bliżej dlaczego.
Na niespełna 40-minutowym wydaniu, na muzyce Shore’a ciążą dwa grzechy główne: powtarzalność i emocjonalne nie narzucanie się. Ten drugi element być może jest
zrozumiały z uwagi na charakter filmu Cronenberga, gdzie score z pewnością stanowi cichy komentarz – można przewidywać, że pojawia się w scenach bez
dialogu. Natomiast powtarzalność partytury tkwi głównie w jej pracy tematycznej. Odwrotnie od „Historii przemocy” muzyka jest stosunkowo bardzo tonalna i
klarowna. Główny temat to emocjonalne, subtelne adagio oparte o skrzypcowe solówki Nicola Benedetti’ego, które niektórzy porównują chociażby do „Osady”.
Uważam jednak, że to jeszcze nie wirtuozeria Hilary Hahn. Bliżej im do tragicznej „Listy Schinlera” niż mimo wszystko 'muzycznej bajkowości’, z jaką instrument
ten poprowadzony jest w pracy J.N.Howarda. Skojarzenia nasuwają się również ze skrzypcowym finałem „12 Małp”. Przewodni temat jest jednak w istocie
piękny, nie mogę mu tego odebrać, tylko, że…pojawia się tak często. Pojawia się w utworze nr 1, numer 2, 3, i jeszcze paru… A przecież ścieżka ma tylko 40 minut.
Definiuje on smutek, który dźwiga partytura kompozytora, jej spokojną aurę i wyciszenie. Niewątpliwie „Eastern Promises” wymagają trochę skupienia i
spokoju. Bez tych atrybutów możemy nie w pełni docenić kunszt Howarda Shore’a oraz ciekawe smakołyki kompozycyjne. Oprócz głównej melodii, charakterystyczne
będą dwa utwory poświęcone kobietom (Anna Khitrova, Tatiana), konstrukcją poprowadzone jako scherza. Dodają szczypty dynamicznego
urozmaicenia do popadającej w dużą refleksję kompozycji. Fani kompozytora natrafią również na jego firmowe
znaki, niezbędne w przypadku materiału underscore’owgo . Będą nimi mroczne, flegmatyczne barwy instrumentów dętych (Kirill) czy spadający „motyw”, dość często używany jako swoiste muzyczne rozwiązania
jego kompozycji (np. „Rozgrywka”).
I wreszcie elementy słowiańskie. Shore’owi bardzo dobrze udało się przemycić do muzyki słowiańskiego (czy też rosyjskiego) ducha. Twórca ten miał już tego rodzaju
zapędy przy okazji „Dwóch wież”, kiedy zachwiany umysł Golluma delikatnie stylizował rosyjską bałałajką. Nie mogło tego instrumentu zabraknąć również w
„Eastern Promises”, dając o sobie znać w kilku momentach i dość dobrze korelując ze spokojnym brzmieniem skromnego zespołu London Philharmonic
Orchestra, wykorzystanej podczas nagrania (ulubiona orkiestra kompozytora). Znalazło się tu również miejsce dla ludowej rosyjskiej pieśni, jeszcze bardziej
akcentującej etniczny charakter score’u. Ta ścieżka dźwiękowa zapamiętana jednak będzie głównie ze względu na swój dramatyczno-emocjonalny ton, który
stawia ją jako jedną z najlepszych w mijającym roku. Gdyby wydanie płytowe przedstawiało więcej zróżnicowania, gdyby tak jak w świetnej konkluzji score’u
Trans-Syberian Diary, udało się przemycić więcej intensywniejszej dramatycznie ilustracji, gdyby nie powielano tak często tematu głównego… „Eastern
Promises” mogłoby być prawdziwie niezapomnianym soundtrackiem. Wspominając wydźwięk finałowego utworu, nasuwa mi się skojarzenie z konstrukcją albumu
z „Wyznań Gejszy”, gdzie finałowy utwór z napisów końcowych był przysłowiową „kropką nad i”. Podobne wrażenie miałem w przypadku 'wschodnich
obietnic’. Mimo tych zarzutów „Eastern Promises” broni się klasą, wysublimowaniem, kompozycyjną zwinnością i nie pójściem na łatwiznę. Praca to
wymagająca, choć nie długa i dobrze, że znalazła się w takim wymiarze na płycie. Cóż mogę więcej powiedzieć – potwierdza kolejny raz wielką klasę Kanadyjczyka.
Polecam.