Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Evan Almighty (Evan wszechmogący)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 05-09-2007 r.

Wielu zapewne rozczarowanych jest drogą, jaką potoczyła się kariera Johna Debneya i miejscem, jakie kompozytor ten znalazł sobie w ramach gatunku. Jak się okazuje, wysoko cenione także przez krytyków efektowne przebłyski w postaci Wyspy piratów oraz Pasji nie wystarczyły i twórca ten na nowo pogrążył się w mało wartościowej z punktu widzenia fana muzyki filmowej niszy, jaką stanowią komedie i odtwórcze animacje. A szkoda, kompozytor to wszak interesujący, świetnie wykształcony, dobrze czujący kino i świadomy przede wszystkim niebywałej spuścizny gatunkowej, rozciągającej się od Złotej Ery aż po czasy dzisiejsze, spuścizny, którą z sukcesami odświeżał już kilkakrotnie, chociażby przy okazji nowych nagrań Supermana i trylogii Powrót do przyszłości pod własną batutą. Tym bardziej zatem żałować można, że mając nieprzeciętne zdolności i spory potencjał, Debney – jakby z własnej woli – pogrąża się w projektach niezbyt ambitnych, serwując przy tym taśmowo poprawne, ale zarazem mało wyszukane partytury.

Wśród przedsięwzięć ostatnich lat jednym z jaśniejszych marketingowo punktów w biografii kompozytora był niewątpliwie Bruce wszechmogący, niezła komedia z Jimem Carrey’em, która proporcjonalnie do bardzo dużego budżetu znakomicie poradziła sobie w box office i po paru latach zaowocowała luźno powiązanym sequelem, z innym już bohaterem w roli głównej. Na potrzeby przygód Evana Baxtera, nowego wybrańca Boga, Debney przygotował ścieżkę dźwiękową, w której wkracza na nieco inne terytorium, niż w poprzedniej części filmu. Evan wszechmogący to bowiem kompozycja miejscami naprawdę sporych rozmiarów, sięgająca tu i ówdzie epickiego wręcz rozmachu (którym twórca, jak wszyscy wiedzą, w przeszłości operował z gracją i swobodą), a jednocześnie poruszająca się w cukierkowym nieco, ckliwym świecie prezentowanym na ekranie sali kinowej. Nowe oblicze partytury wiąże się oczywiście z zupełnie odmiennym potraktowaniem tematu, niż w obrazie z Jimem Carrey’em, i trzeba przyznać, że Debney’owi wymieszanie kameralnej nieco liryki z biblijnym wręcz monumentalizmem wyszło nadzwyczaj sprawnie – ale cóż się dziwić, skoro kompozytor poszedł po przetartych już dziesiątki razy szlakach i wykorzystał sprawdzone, by nie rzec oklepane chwyty.


Debney to muzyczny kameleon od niepamiętnych czasów, co najlepiej widać w jego najsłynniejszych pracach i doprawdy trudno momentami dokonać konkretnej i trafnej definicji jego stylu, w wielu projektach pod warstwami kompozytorskich imitacji zupełnie nierozpoznawalnego. Komedię jako gatunek, zwłaszcza w połączeniu z ckliwą obyczajówką, trudno podejrzewać, by stymulowała wykuwanie własnego brzmienia, zwłaszcza w dobie wszechobecnego temp-tracku i choć Debney w pewnym stopniu wykształcił serię charakterystycznych dla siebie konwencji, to zbyt łatwo częstokroć wywieść je w prostej linii od jego kolegów po fachu. Oryginalność to niestety od dawna główna bolączka tego kompozytora i Evan…, choć przyzwoity, najmocniej kuleje w tym właśnie aspekcie, będąc dobrą technicznie i funkcjonalną powtórką muzyki filmowej ostatnich kilkunastu lat, funkcjonalną na tyle, że oparta na trzech niezłych tematach, pozostaje w pamięci widza długo po jego wyjściu z sali kinowej. Niestety, partytura ta brzmi albo jak – nie pierwszy przecież raz! – James Horner (choć jest bardziej stonowana i nie atakuje słuchacza zbyt dużą ilością taniego melodramatyzmu) albo jak Alan Silvestri (którego epicki styl nie jest wszak daleki od dokonań Debneya na tym samym polu) albo – w partiach fortepianowych – jak połączenie obu panów (aczkolwiek bez głębi, charakteryzującej takie prace, jak Cast Away, czy nawet Forrest Gump). Urody oczywiście wszystkim tym fragmentom odmówić nie można, lecz ich odtwórczość pozostaje niestety sporym rozczarowaniem.


Gdy jednak zapomni się o wtórności i kalkach, towarzyszącym muzyce Debneya na każdym niemalże kroku, da się przy partyturze tej całkiem nieźle bawić, zwłaszcza w kinie, gdzie wyrazista tematyka staje się sporym atutem ilustracji i pozwala rozpatrywać ją w kategoriach całkiem udanego rzemiosła. Każdy z tematów jest oczywiście podporządkowany obowiązującym schematom na całej linii, niemniej ich totalna przewidywalność pozwala im błyskawicznie zaistnieć w świadomości widza i w prosty sposób przeprowadzić go przez opowieść o perypetiach Evana. Ładny, nobliwy temat dla Boga, delikatny acz energiczny i ciepły fortepian poświęcony tytułowemu bohaterowi, czy wreszcie najbardziej efektowny (zahaczający wręcz o efekciarstwo, które o mało co nie rujnuje jego symbiozy z filmem) z całej trójki temat Arki, rozpisany na orkiestrę i chór, nie są jedynie tłem dla wydarzeń, ale funkcjonują jako wyrazisty komentarz, tak rzadko w dzisiejszym kinie hollywoodzkim spotykany. Aspekt komediowy jest w ramach ilustracji mocno ograniczony i przyćmiony przez ciepłą lirykę, w samym filmie jego ciężar przyjmują na siebie również piosenki (np. gospelowe Ready for a Miracle w scenach budowy Arki), za sprawą czego Debney silniej skupia się na – dość umownej oczywiście, to wszak tylko wakacyjny obraz familijny – psychologizacji muzyki.

Nieco w opozycji do obyczajowej liryki pojawia się gwóźdź programu, czyli monumentalna sekwencja akcji towarzysząca powodzi zalewającej okolice Waszyngtonu – The Flood, utwór zarazem efektowny i – ponownie – nieco efekciarski, świetnie zorkiestrowany (wszak orkiestratorów było sześciu…) i poprowadzony, ale bez ciekawszych rozwiązań, zwłaszcza w wykorzystaniu elementu chóralnego. Mimo tej wady posiada on jednak niewątpliwą klasę i robi naprawdę duże wrażenie na szerokim ekranie, przypominając epickie projekty Alana Silvestri z lat 90-tych i z pewnością znacznie lepiej sprawdzając się jako ilustracja kataklizmu, aniżeli bezbarwne tapetki pokroju Pojutrza Klosera; Debney potrafi po prostu zwrócić na siebie uwagę i zapewne każdy, kto gustował w symfonicznych gigantach Davida Arnolda i kto ukochał sobie Wyspę piratów, uśmiechnie się pod nosem, mimo że wszystko co tu usłyszy, nieraz już było. I tak właśnie przedstawia się cała kompozycja do Evana – z jednej strony schematyczna, nieoryginalna, ale z drugiej zarazem niewymagająca, niezobowiązująca, łatwa i przyjemna w odbiorze, w sam raz na letnią komedyjkę. Jeśli czegoś poza świeżością jej brakuje, to subtelności, Debney bowiem całą narrację maluje dość grubą kreską, której uniknąć mógłby kompozytor pokroju Thomasa Newmana. Pozycja niezła, lecz typowa.

Najnowsze recenzje

Komentarze