Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Wind and the Lion, the (Wiatr i lew)

(1975)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 13-07-2007 r.

Wśród etnicznych brzmień w świecie filmu Orient i Bliski Wschód stały się ofiarami najdalej chyba posuniętej konwencjonalizacji i w ciągu dziesiątek lat swego funkcjonowania na potrzeby kina zmieniły się w zestaw obligatoryjnych dla każdego kompozytora, uproszczonych schematów. Lewant i szeroko pojęta stylistyka arabska towarzyszyły kinematografii od jej zarania i już w latach 40-tych (np. Four Feathers Rózsy) miały skrystalizowaną, konkretną formę, która dalszej detalizacji uległa dzięki niezmiennie w Hollywood popularnym filmom przygodowym oraz, dodatkowo, dzięki biblijnym i historycznym freskom kolejnych dekad. Lawrence z Arabii Maurice Jarre’a wraz ze swym słynnym tematem był już tylko podsumowaniem pewnego etapu ewolucji, i to podsumowaniem na tyle przekonującym, że stało się na długi czas symbolem gatunku. W połowie lat 70-tych, gdy wydawać się mogło, że muzycznie nic nowego w kinie przygodowym wymyślić się już nie da (co zresztą w pewien sposób potwierdziła trylogia Indiana Jones Williamsa, będąca wyraźnym hołdem dla Złotej Ery), Jerry Goldsmith, przeżywający podówczas najlepszy okres swojej kariery, udowodnił jak kreatywnie i interesująco przetworzyć można obowiązującą ilustracyjną interpretację świata arabskiego.

Rok 1975 był wielkim starciem dwóch rodzących się gigantów muzyki filmowej, po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej pasjonujących w kategorii walki oscarowej. Na The Wind and the Lion Goldsmitha John Williams odpowiedział Szczękami i ów niezwykły pojedynek ostatecznie wygrał, choć nie ulega wątpliwości, że Wiatr i lew w niemal każdej innej stawce byłby murowanym zwycięzcą. Przy próbie dowiedzenia, czy decyzja Akademii była słuszna czy nie, wcześniej czy później staje się w obliczu problemu, który jest bolączką każdego krytyka muzyki filmowej, problemu kryteriów jej oceniania. Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że Szczęki to w sensie ilustracyjnym score genialny i miejscami dla thrillera niemal (bo Bernard Herrmann już dwie dekady wcześniej dokonywał przełomów) epokowy; The Wind and the Lion prezentuje się w tej materii o wiele bardziej zachowawczo i konserwatywnie. Nadrabia to z drugiej strony niezwykłym kolorytem, barwnością, której Szczęki siłą rzeczy nie mogły mieć. Walory obu kompozycji w pewien sposób balansują się, członkowie Akademii stanęli przed wyborem dwu równorzędnych właściwie dzieł. I Goldsmith miał pecha.

The Wind and the Lion to partytura spektakularna. Jest ona przykładem mariażu klasycznego, hollywoodzkiego brzmienia przygodowego z drapieżną etniką, mariażu na niespotykanym dziś poziomie jakościowym i technicznym. Dominujące współcześnie, wywodzone z nieco innych źródeł brzmienie world music, to w wielu przypadkach, w porównaniu z maestrią Wiatru i lwa, kompozycyjny banał i ilustratorska kpina. Finezja konstrukcyjna partytury Goldsmitha i poziom detalu poszczególnych jej części robią piorunujące wrażenie. Przeciwnik stylistyki kompozytora mógłby wskazać tu przewrotnie, że unifikacja całej ścieżki dźwiękowej jest wynikiem wyłącznie konsekwentnego zastosowania na kolejnych etapach prostego, ośmionutowego motywu dla szejka Raisulego i jego popleczników. Byłaby to jednak opinia krzywdząca, na genialną spójność brzmieniową tego dzieła wpływają bowiem w równym stopniu wyrafinowane tekstury wraz z nieprawdopodobną szczegółowością orkiestracyjnych ozdobników (Raisuli, Lord of the Riff). Muzyczny język Goldsmitha, jeden z najbardziej charakterystycznych w historii gatunku, jest tu z elementem etnicznym doprawdy perfekcyjnie zbalansowany, dzięki czemu partytura nie popada ani w sztuczny, akademicki autentyzm, ani w skierowaną do popcornowej widowni pseudo-stylizację, prezentując się za to niezwykle kreatywnie, twórczo opracowując przyjętą konwencję.

Kompozycja ta odznacza się dodatkowo cudowną klarownością, jasnym, ale nie naruszającym całościowego brzmienia podziałem na poszczególne wątki narracyjne, podziałem między kwestiami charakterologicznymi a czystą przygodą, podziałem, który na każdym etapie zachowuje nałożone nań kanwy orkiestralno-etniczne. Jest to typ klarowności, jaki dziś spotyka się już bardzo rzadko i jaki częściej kojarzy się z technicznym zbanalizowaniem (Randy Edelman), niż z konstrukcyjną klasą. U Goldsmitha wszystko jest z góry zaplanowane, partytura z płynnością perfekcjonisty prowadzi słuchacza od muzycznej inicjacji (bardzo dobry, heroiczny, triumfalny temat przewodni) poprzez kolejne rozwinięcia akcji. Pewnym mankamentem jest brak silnego, ekspresyjnego finału, tak na płycie, która kończy się nieco bez wyrazu, jak i w filmie, gdzie w napisach końcowych pojawia się po prostu repryza Main Title (a aż prosiłaby się suita w stylu Williamsa), niemniej mimo to całość stanowi doskonałą muzyczną opowieść od A do Z, opowieść w starym dobrym stylu, nie pozwalającą na ani chwilę nudy. Obok przepięknego tematu miłosnego, jednego ze zdecydowanie najlepszych w karierze kompozytora, główną atrakcją partytury są oczywiście sekwencje przygodowe i mowa tu nie tylko o genialnym Raisuli Attacks (który po dziś dzień nie ma odpowiednika w świecie muzyki filmowej i pozostaje jednym z najwybitniejszych – i najodważniejszych – utworów akcji w historii), ale również o innych, nieco przezeń przyćmionych, a niezwykle ekscytujących ilustracjach potyczek, czy efektownych landszaftach.

Zachwyca barwność tej muzyki, jej niecodzienny koloryt i umowny, lecz przekonujący etniczny autentyzm, który nie wpada w pułapkę muzykologicznych dywagacji, ale spaja dwa muzyczne światy. Wielka szkoda, że jedyne istniejące płytowe wydanie partytury Goldsmitha nie w pełni prezentuje jej kunszt i klasę, bo choć niewątpliwie pozwala ono należycie ją docenić, pomija kilka partii bardzo ciekawego, obecnego w filmie (zwłaszcza w jego pierwszej połowie) materiału, jak choćby doskonałe, malownicze sekwencje podróży wojowników Raisulego przez marokańską pustynię. Dodatkowe parę minut, wraz z końcowym powtórzeniem tematu przewodniego nie naruszyłoby narracyjnej znakomitości obecnego albumu, a mogłoby znacznie go uatrakcyjnić. W wersji filmowej, czyli w aspekcie stricte ilustracyjnym, za jedyną słabostkę uznać można lekkie nadużywanie przez Goldsmitha wspomnianego już prostego motywu dla szejka i jego podwładnych, niemniej na tyle umiejętnie wpleciony on jest w pozostałe rozwinięcia tematyczne, że nie wpływa na całościowo doskonałe niewątpliwie połączenie muzyki z obrazem.

Dzisiaj, w dobie ugrzecznionych, przewidywalnych kompozycji-tapet spod znaku różnej maści Badeltów, Tylerów czy Ottmanów, The Wind and the Lion brzmi niczym zupełnie inna, utracona muzyczna epoka, i jeśli ktoś muzykę mającą więcej niż dwie dekady na karku uznaje za relikt przeszłości, powinien do partytury Goldsmitha podejść z rezerwą. Każdy jednak, kto ceni kreatywną, drapieżną i odważną muzykę, zwłaszcza sygnowaną nazwiskiem Jerry’ego, będzie tym arcydziełem bez wątpienia usatysfakcjonowany. Subiektywnie na koniec dodam, że uważam tę kompozycję za najlepszą chyba partyturę przygodową, z jaką dotąd się spotkałem i za jedno z najciekawszych przedstawień świata arabskiego w historii gatunku. Niekwestionowany klasyk.

Najnowsze recenzje

Komentarze