Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Fast and the Furious: Tokyo Drift, the (Szybcy i wściekli: Tokyo Drift)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 20-05-2007 r.

Kariera Briana Tylera ostatnimi czasy posuwa się do przodu w niesamowicie szybkim tempie. Jeszcze 4 lata temu kompozytor ten był człowiekiem znikąd, a teraz już niemalże bożyszczem miłośników lajtowej i niezobowiązującej muzyki filmowej. Rok 2003 z pamiętnymi Linia Czasu oraz Dzieci Diuny zadziałał niczym nitro przyspieszające znacznie ten proces. I choć dopalacz szybko się wypalił, Tyler nie myślał zwalniać korzystając z każdej lepszej okazji, by tylko utrzymać się w pędzie. Nie dziwne zatem, że twórcy drugiego już sequela Szybkich i Wściekłych, postanowili powierzyć właśnie jemu napisanie oprawy muzycznej do swojego dzieła. Dzieło to umowne słowo, zarówno w przypadku samego obrazu jak i muzyki. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Filmy pokroju Szybcy i Wściekli przekładają kompleksy i problemy emocjonalne bohaterów na podłoże motoryzacji, co nie raz potrafi irytować chcącego wynieść coś z obrazu widza. Jako widowisko Tokyo Drift sprawdza się natomiast pierwszorzędnie. Z powodzeniem bowiem zaspokaja żądze „młodych gniewnych” do oglądania efektownych pościgów, scen akcji oraz miłośników motoryzacji śliniących się przy odpicowanych furach. O pozostałych wartościach (niewizualnych) lepiej się jednak nie wypowiadać…

Do pierwszych dwóch filmów muzykę pisali kolejno BT i David Arnold, czyniąc w swoich partyturach wiele hałasu i zgiełku. Trzecia część, nie wyłamała się z tendencji i oprawiona została muzyką innego kompozytora. Reżyser Tokyo Drift, Justin Lin, nie bez powodu zatrudnił właśnie Briana Tylera. Poza wspomnianymi wyżej predyspozycjami do „bezproblemowego” rozwiązania sprawy ilustracyjnej, znał go bliżej. Pracowali bowiem pół roku wcześniej nad innym filmem akcji, Annapolis. Olbrzymi zapał i entuzjazm kompozytora połączony z jego agresywnym językiem muzycznego wyrazu, to chyba to, co najbardziej przypadło Linowi do gustu i zadecydowało o ponownym angażu Tylera. Reżyser, jak się okazało, nie popełnił błędu. Oprócz piosenek dodających speeda obrazowi, a z których to złożono osobny soundtrack, pojawia się, nieodbiegająca klimatycznie od songów, muzyka Tylera, równie dobrze sprawdzająca się w ramach filmowych. Daje czadu gdzie trzeba, innym razem plumka nieobciążającymi ucho melodiami. Jednakże pomiędzy wrażeniami wyniesionymi z odsłuchu muzyki w filmie i na płycie pojawia się solidny mur, oddzielający te dwa całkowicie różne światy. Mur właściwie nie do przeskoczenia.

Kompozytor Linii Czasu nie zmęczył się zbytnio pracując nad Tokyo Drift. Bo po co? Wystarczy tylko zerknąć na „top chart” odpalić MTV i ma się już ogólny obraz klimatu muzycznego w jakim należy skomponować ścieżkę. Reszta to już formalność – odpowiednie zestawienie melodii, zorganizowanie kilku keyboardów oraz oprogramowania do szafowania samplami, dogrania kilku orkiestrowych fragmentów, poczynienie kilku solówek i mamy na blacie czadowy score, na dźwięk którego połowa amerykańskiej młodzieży będzie sikać w majty. Aby przyciągnąć do ścieżki dźwiękowej i nieco starszych, Tyler (szczwany lis) zwrócił się o pomoc do ex-gwiazdy Guns N’ Roses, Slasha, mającego odegrać na potrzeby kompozycji kilka solówek gitarowych. Robił to zresztą u boku Tylera, który nie omieszkał sobie również trochę powiosłować na gitarze. Efekt? Swobodny, trzymający się rockowo-R’n’B-owych brzmień muzyczny miszmasz, którego z radością w sercu słuchać będą tylko miłośnicy wyżej wspomnianych gatunków.

Płyta zaczyna się, tradycyjnie u Tylera, zestawem najbardziej hardcore’owych i efekciarskich utworów. Mamy zatem kilkudzisięciosekundowy Touqe gładko przechodzący do prawdziwej batalii dźwiękowej w The Fast and the Furious: Tokyo Drift, gdzie w ramach tematu głównego najgłośniejsze sekcje orkiestry symfonicznej mierzą się z miażdżącą siłą gitar elektrycznych i sampli. W takiej konwencji Tyler trzyma sporą część swojej muzyki akcji. Szkoda tylko, że te, co jak co, ciekawe gitarowo-orkiestrowe wariacje, miejscami degenerują do nachalnej łupanki rodem z Doom Mansella. Ciekawym zjawiskiem jest, że im dalej brniemy w ścieżkę, tym bardziej jej stylistyka brzmieniowa ulega rozproszeniu. Kompozytor po szalonym wstępie coraz częściej rozdziela keyboardy i gitary od orkiestry, dając im swobodnie funkcjonować w ramach tworzonych przez siebie melodii. Stąd biorą się między innymi rytmiczne utwory, wręcz z hip-hopowym polotem jak: Saucin’, Hot Fuji, czy Dejection, pozbawione udziału orkiestry. Ta z kolei odnajduje się w ilustracyjnej papce underscoreowej, jakiej z minuty na minutę przybywa. Nieodzownym partnerem ubogiej orkiestry staje się tu ambient, ubierający muzyczne tworzywo Tylera w postrzępione szaty nostalgii. Pomocne są w tym dawkowane od czasu do czasu solówki gitar, w zależności od sytuacji, elektrycznych lub akustycznych. Wśród całego szlamu underscore jaki wylewa się z partytury, znajdziemy jednak kilka nawet ciekawych utworów pokroju: I Gotta Do This, czy Neela. Mimo stosunkowo kiepskiego i nudnego środka, album kończy się miłym akcentem. Chodzi mianowicie o Symphonic Touge, gdzie temat główny Tyler aranżuje na pełną orkiestrę. Słuchając tego powracają miłe wspomnienia z Linii Czasu, eksplodującej całą potęgo symfonicznego dźwięku.

Ogólnie jednak, wydany przez Varese krążek z „original score”, to kolejna cegła rzucona w twarz entuzjasty tradycyjnej orkiestrowej muzyki filmowej. Cegła ta składa się z dwóch komponentów: stylistyki (wykonania) i masy (długości). Już w przypadku Paparazzi i Annapolis wytwórnia katowała odbiorcę ponad godzinnym kolosem, tak na prawdę słabego materiału muzycznego, mogącego śmiało zamknąć się w 40-45 minutach. Cóż tu dużo mówić. Tokyo Drift to album kierowany tylko do określonej grupy odbiorców. Jeżeli lubisz balansować pomiędzy ostrymi brzmieniami, R’n’B, a ambientem i podobał ci się film… to krążek dla Ciebie.

Inne recenzje z serii:

  • Fast & Furious
  • Fast Five
  • Furious 7
  • The Fate of the Furious
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze