Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Hunted, the (Nożownik)

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 16-05-2007 r.

Rok 2003 (a właściwie jego pierwsza połowa) był dla Briana Tylera bardzo pracowitym. Rozpoczął go pisząc muzykę do thrillera Nożownik oraz kilku epizodów Star Trek: Enterprise. W międzyczasie tworzył również oprawę do Dzieci Diuny. Jakby tego było mało, zaangażowany został jeszcze na miejsce Jerry’ego Goldsmitha do zilustrowania Linii Czasu. O dziwo napięty harmonogram nie wpłynął destrukcyjnie na owoce jego pracy. Można pokusić się o stwierdzenie, że rok 2003, to do tej pory najlepszy rok w twórczości amerykańskiego kompozytora. Wbrew powszechnym opiniom, to nie Linia Czasu wylansowała Tylera w Hollywood. Zrobił to… Nożownik.

Zapewne niejeden czytelnik zastanawia się teraz jak takie mizerne filmidło mogło jakkolwiek wpłynąć na twórczość muzyka? Faktem jest bowiem, że obraz Williama Friedkina, opowiadający o wyszkolonej maszynie do zabijania, która zwraca się przeciw swojemu niegdysiejszemu mentorowi, jest jałowy jak ziemia w Czarnobylu. I gdyby nie Tommy Lee Jones i Benicio Del Toro w rolach głównych, wrażeniami wyniesionymi z Nożownika można by się było, dosłownie i w przenośni, zachlastać. Nie takie „cukiereczki” rozpracowywał jednak w przeszłości Brian Tyler. Jako wysokiej klasy specjalista od taniej rozrywki doskonale wtopił się w klimat produkcji i stworzył oprawę, która jak się później okazało, stanęła znacznie ponad opisywanym przez nią dziełem, rzutując na późniejsze projekty kompozytora. Najbardziej widać to we wspomnianych wyżej odcinkach Enterprise i Linii Czasu, gdzie tematy przewodnie powielają melodie z Nożownika. Nie wybiegając jednak zanadto w przyszłość, skupmy się na tym, co jest faktycznym podmiotem tejże recenzji.

Na wydanym przez Varese albumie nalazło się pół godziny „original score”. To wystarczająca ilość, aby skosztować dania Tylera, a jednocześnie nie przejeść się nim. Pierwsze minuty albumu z pewnością trafią w gusta słuchacza lubującego się w stanowczej, ale jednocześnie melodyjnej akcji. Tyler jak zwykle swój muzyczny posiłek zaczyna od deseru, podając serię przepysznych tematów oblanych pięknie zorkiestrowaną mazią akcji. Gdy w najlepsze zaczynamy delektować się tymi smakołykami, kompozytor zabiera nam je sprzed nosa i podaje standardową, nie za słoną, nie za gorzką zupę dźwiękową. Niewątpliwie najwięcej uciechy dostarcza nam ów deser – ośmiominutowa suita, zestawiająca w sobie chyba wszystkie najlepsze fragmenty ścieżki. Rozpoczyna się dynamicznym motywem akcji w Asymmetric Rhythm. Tyler nie boi się korzystać z całego bogactwa jakie może nieść za sobą orkiestra symfoniczna, przypisując oczywiście sekcji dętej blaszanej i instrumentom perkusyjnym dominującą rolę. O wartości tych drugich przekonujemy się słuchając krótkiego, dynamicznego Disordered Patterns, który łagodnie przechodząc do Winter Shift inicjuje następny temat – tym razem już przewodni. Kompozytor jak zwykle układając album nie omieszkał pociąć swoje utwory na małe kawałeczki, których słuchanie na sprzęcie nie radzącym sobie z przejściami „0” może być nieco irytujące.

Irytacja minie wraz z pojawieniem sie na horyzoncie Emergence – bez wątpienia najlepszego utworu na ścieżce dźwiękowej z Nożownika. Szkoda tylko że umieszczony w nim temat nie został w dalszej części partytury rozwinięty. Pulsujące dęciaki i bębny z „falującymi” w tle smyczkami i fortepianem wpadają bowiem w ucho o wiele bardziej niż wszystko inne, co usłyszymy na krążku. A usłyszymy w zasadzie niewiele poza tym, o czym już wspomniałem. Reszta partytury to tylko kolejna porcja przygody i akcji, gdzie obok hucznej orkiestry do głosu dochodzi również spora dawka elektroniki. Brian Tyler nie najgorzej radzi sobie z interpretowaniem stylu MV, dzięki czemu tak sprawnie urabia zwykły underscore na rytmiczne i składne melodie. Niebanalną rolę w tym wszystkim odgrywają orkiestracje, jak zwykle stojące na wysokim poziomie dzięki interwencjom Roberta Elhai i Dana Niu. Ścieżka powinna więc trafić w gusta miłośników prostych brzmień, bazowanych na nowoczesnych trendach ilustracyjnych.

Nie wiem tylko po co na końcu wydawcy umieścili jeszcze piosenkę Johnny’ego Casha, The Man Comes Around? Takie plumkanie w rytmice country skutecznie zabija mozolnie budowaną przez minione pół godziny mroczną atmosferę filmu akcji. Zawsze jednak można zaprogramować odtwarzacz, by omijał ten żałosny track i tej wersji bym się radził trzymać. Co do samego albumu. No cóż. Nie jest to dzieło wybitne, ale z pewnością atrakcyjne, mające coś do zaoferowania, głównie pod względem estetycznym. Gwarantowane pół godziny dobrej rozrywki.

Najnowsze recenzje

Komentarze