Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Georges Delerue

Tours du Monde, Tours du Ciel

(1991/1997)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 13-05-2007 r.


Georges Delerue przez przeszło 30 lat swojej kariery filmowej zdołał wykształcić niepodrabialny, bardzo charakterystyczny styl i choć był kompozytorem niemal wszechstronnym, to za ilustracje liryczne, który to podgatunek doprowadził właściwie do perfekcji, jest przez fanów najlepiej pamiętany i najsilniej doceniony. Francuz zdolny był pisać romantyczne tematy wręcz taśmowo, nie popadając jednak w bezemocjonalne wyrobnictwo, był w stanie dodawać muzycznej indywidualności obrazom zarówno swych rodaków, zwłaszcza reżysera Francois Truffaut, jak i twórców amerykańskich, których kiepskie zazwyczaj filmy, niejako wbrew ich koszmarnej jakości, potrafił wydźwignąć na zupełnie nowy poziom. Śledząc karierę Delerue trudno wskazać moment przełomowy, punkt, w którym osiągnął artystyczną dojrzałość. Już jego wczesne kompozycje, jak choćby słynny Jules et Jim, prezentowały doprawdy dużą klasę i weszły do kanonu francuskiej muzyki filmowej. Niemniej artysta przez kolejne lata zdołał swój styl dalece jeszcze udoskonalić i w latach 80-tych, pracując równolegle na potrzeby kinematografii USA i okazjonalnie w kraju ojczystym, stworzył kilka arcydzieł, z których każde zdawało się być szczytem jakościowym gatunku. W kolejnej dekadzie, szybko i tragicznie dla Delerue zakończonej, zdołał on jednak trzykrotnie co najmniej – choć wydawało się to nieprawdopodobne – przebić samego siebie…

Tours Du Monde, Tours Du Ciel był serialem dokumentalnym poświęconym zagadnieniom astronomii na tle dziejów ludzkosci. W obrazie tym, poza Francją słabo znanym, zaangażowano rzeszę specjalistów z zakresu fizyki, filozofii i historii, komentujących omawianą tematykę, pokuszono się również o kilkadziesiąt bardzo pięknych wizualnie sekwencji krajobrazowych, przedstawiając osiągnięcia cywilizacyjne Majów, Egipcjan, Chińczyków i Europejczyków – osiągnięcia, które dały podwaliny pod współczesną astronomię. Potrzeby ilustracyjne dokumentu nie były nazbyt skomplikowane, chodziło przede wszystkim o kilka dłuższych utworów w formie suitowej, odpowiednio budujących nastrój, podkreślających urodę hojnych ujęć i na tyle elastycznych, by mogły być swobodnie wykorzystane na przestrzeni całego serialu. Z naturalnych względów pominięto zupełnie kwestie typowo narracyjne, muzyka miała stać się wyłącznie wzbogacającą walory wizualne tapetą, efektownym landszaftem.

O jaki jednak landszaft pokusił się Delerue! Do wytycznych reżysera zastosował się, przygotowując cztery odrębne, napisane z dużym rozmachem tematy w formie suitowej, wykorzystywane przez twórców w filmie bez dużej konsekwencji czy wyraźniejszej idei przewodniej, niemniej w swej strywializowanej nieco funkcjonalności działających po prostu cudownie. Przestrzenne, orkiestralne perełki, z powoli rozwijającymi się, leniwymi tematami, idealnie wpasowały się, czy to w ruchome ujęcia krajobrazów kręcone z loty ptaka, czy też w statyczne zdjęcia zabytków architektury i okazały się doskonałym kontrastem dla wymownej i skutecznie również wykorzystywanej przez reżysera ciszy. Delerue nigdy nie był typem kompozytora-intelektualisty, jak choćby jego młodszy rodak Bruno Coulais, dysponował jednak niepowtarzalną intuicją ilustratora, nie tylko zwykłego opowiadacza, ale przede wszystkim estety malującego emocjonalnymi teksturami muzycznymi. Partytura ta, choć zamknięta w formie właściwej dla obrazu dokumentalnego, jest owej mentalności idealnym przykładem. Francuz tworzy tematyczne tło, które nie jest ograniczone filmem, jest raczej napisane jakby obok niego, żyje własnym życiem.

Tours Du Monde, Tours Du Ciel jest opus magnum wśród lirycznych ilustracji pióra Delerue i byłaby zapewne jedną z najwybitniejszych kompozycji gatunku, gdyby nie wyraźny problem wtórności. Francuz, doskonaląc przez lata swój romantyczny styl, musiał siłą rzeczy popaść w schematyczność i każdy, kto poznał już jakiś wycinek jego twórczości, w recenzowanej tu partyturze dostrzeże swoiste zamknięcie się w konwencji i w zespole pewnych technicznych chwytów. Nie byłby to zapewne duży problem, gdyby nieoryginalność odnosiła się wyłącznie do stylu, pojawiają się tutaj jednak dodatkowe czynniki. Fan Delerue, słuchając budowanych pieczołowicie tematów, właściwie przewidzieć może wiele melodycznych rozwinięć i zagrywek. Co więcej, same tematy również nie są nazbyt oryginalne, uważnemu słuchaczowi z pewnością skojarzą się takie kompozycje, jak Les Deux Angalises Et Le Continent, Comme un Boomerang, miejscami True Confessions, czy kuriozalnie wręcz podobne (na poziomie hornerowskich kopii, jeśli można przyjąć taką jednostkę) The Lonely Passion of Judith Hearne. Oto ciemna strona tej partytury.

Śmiem jednak twierdzić, że w tym przypadku, jako jednym z nielicznych, nieoryginalność przegrywa z niepodważalnymi zaletami ścieżki, przepiękną tematyką i muzyczną wzniosłością. Choć całość materiału składa się na ledwie 20-minutowy album, jest to płyta właściwie bez słabych punktów. W nieskończoność podziwiać można niezwykle kunsztowne liryczne tekstury, jakimi tworząc tło dla filmu operuje Delerue, do cudownych, natchnionych wręcz tematów, pieczołowicie rozwijanych w czterech suitach, wracać można bez uczucia znużenia. Trudno wybrać ten jeden najlepszy, niemniej warto zwrócić uwagę na kilka czarujących scen serialu, w których muzyka Francuza osiąga ilustracyjną perfekcję. Mam tu na myśli chociażby krótkie ujęcie cumulusów na tle błękitu niebios w pierwszym odcinku, ujęcie przy wtórze anielskiej, osiągającej emocjonalne wyżyny sekcji smyczkowej ze Stellaire 4, czy sekwencję zdjęć obserwatoriów astronomicznych, skąpanych w blasku dnia i w czerwieni zachodzącego słońca, zilustrowanych dostojnym Stellaire 1.

Delerue swoją muzyką kontempluje obraz, nie analizuje go, nie opowiada, lecz zdaje się na pewne podstawowe intuicje, zdaje się na bezpośredni, ale wzniosły emocjonalizm. Album ten to 20-minutowa refleksja kompozytora – refleksja nad światem, chciałoby się rzec, może to brzmieć jednak pretensjonalnie i banalnie. Ja odbieram go jako refleksję nad pięknem, zaklętym w nieopisanej słowami symbiozie natury i dzieł ludzkich rąk, dwóch czynników, które w filmie wydają się uzupełniać i tworzyć niezapomniany wizualnie duet. Czy to dzieło wybitne? Recenzencka zjadliwość powstrzymuje mnie przed przyznaniem mu takiego miana, wtórność artystyczna wszak to rzecz irytująca. Niemniej wydaje mi się, że nie ma ona tu znaczenia decydującego, a muzyka Delerue broni się sama, będąc przykładem jednej z najbardziej wyrafinowanych filmowych ilustracji, z jakimi dane mi było się spotkać. Choć zatem końcowa ocena nie jest maksymalna, brakujące pół gwiazdki każdy może sobie dopisać samemu. Z nieskrępowanym subiektywizmem.

Najnowsze recenzje

Komentarze