Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Proof of Life (Dowód życia)

(2000)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 27-04-2007 r.

„Dowód życia” zapowiadał się w chwili premiery na jeden z hitów sezonu 2000/2001. Zapowiadał się, ponieważ gromnie filmowi pomagała kampania reklamowa w osobie poza-ekranowego romansu pary Russell Crowe-Meg Ryan. Na wielkich nadziejach się skończyło, gdyż film tak jak na ekrany wszedł tak bez echa przez nie przeszedł. Nie pomogła ani świeża po sukcesie „Gladiatora” gwiazda Crowe ani też romans, choć film uznanego, starego wyjadacza Taylora Hackforda, jest kinem sensacyjnym „na poziomie” i posiada również akcent polski w postaci „szofera” Crowe’a, którego zagrał nasz Zbyszek Zamachowski (co prawda widać go na ekranie jakieś 5 sekund, ale zawsze; prolog filmu kręcono w Polsce udającej Czeczenię). Taki ugruntowany mocno w rzeczywistości projekt (rzecz o porywaczach) musiał zainteresować będącego w tym czasie w okresie swoich największych eksperymentów i swoistego uwalniania się od otoczki gotyku i fantasy, Danny Elfmana i był dla niego na pewno łakomym kąskiem. To, co stworzył na potrzeby „Proof of Life” jest bardzo modernistyczne i dalekie od jego prac znanych z kina Tima Burtona czy innych filmów z pogranicza komiksu i fantasy.

Elfman rezygnuje tutaj bezwzględnie z tematyki na rzecz rytmu i napięcia. Słuchając „Dowodu życia” mamy przed sobą wyraźnego przedstawiciela współczesnej kompozycji filmowej, nastawionego na oddziaływanie nie przyjaznymi, łatwiej przyswajalnymi dla ucha słuchacza rozwinięciami tematycznymi, ale skomplikowaną, wielowarstwową muzyką, wykorzystującą tak złożone aranżacje jak i szeroką bazę instrumentów oraz swoistą „zabawę dźwiękiem”. Elfman eksperymentuje, to nie dziwi chyba już dziś nikogo. Łączy tu dość zgrabnie (dla fanów twórcy raczej dokładniejszy będzie przymiotnik „fascynująco”) instrumenty etniczne (wiążące się z południowo-amerykańską fabułą filmu), niezwykle interesujące syntezatory oraz underscore bazujący na skromnej orkiestrze w postaci głównie smyczek i dysonujących dętych. Właściwe trzon muzyki stanowi akustyczno-elektroniczna fuzja, zapowiadając choćby szaloną „Planetę Małp” i późniejszego „Spider-Mana”. Tak jest głównie z ciężką, basową elektroniką, kreującą tak element niepokoju jak i industrialne tło. Elfman jako jeden z niewielu dzisiejszych kompozytorów doskonale wie jak się nią posługiwać a jej pulsująca, świergocząca natura plus świetne posługiwanie się syntezowaną perkusją na pewno zwróci uwagę każdego ze słuchaczy. Etnika w wydaniu instrumentów drewnianych to już dziś nie nowość, ale kompozytor dość zgrabnie używa jej do intonacji w zasadzie jedynego motywu, który się tu znajduje, dość ładnego 6-nutowego „temaciku”, również „adresowanego” na gitarę akustyczną. Taka ładna wizytówka tego score’u. Tego rodzaju wykorzystanie etnicznych instrumentów drewnianych zapowiadała choćby jego muzyka z mało znanego obrazu „Dead Presidents” czy fragmenty „Sommersby”.

Wszystko fajnie i ładnie. Z kompozycyjnego punktu widzenia praca Elfmana (jak i jego świetnych orkiestratorów; choć zabrakło Steve’a Bartka) robi wrażenie, ale co ze słuchalnością i prezentacją muzyki na albumie? Ano nie wesoło. „Proof of Life” to muzyka napisana wyłącznie z myślą o filmie. Jest to typowy underscore, choć bardzo przemyślany i wywołujący swoiste napięcie w typie współczesnych prac Hansa Zimmera czy np. „Czasu patriotów” Hornera. Jednak przesłuchawszy 30 minut ścieżki Varese dochodzimy do wniosku, iż mała wyrazistość muzyki zaczyna nam się po prostu zlewać w jedną całość. Praktycznie wszystkie utwory są podobne do siebie, jedne posiadają fragmenty bardziej dynamiczne (utwór The Rescue zawiera ekspresową progresję akordową wykorzystaną rok później w w/w „Planecie Małp”), inne bardziej subtelne, ale ich wybitnie ilustracyjny charakter nie pozwala zaznać żadnej różnorodności i kolorytu podczas obcowania z tą ścieżką. Po prostu za dużo z tej muzyki nie pozostaje w pamięci. Elfman, tak jak powiedzieliśmy, eksperymentuje i w sferze eksperymentu pozostaje tak ten album jak i muzyka. Mimo swojej różnorodności instrumentacyjnej jak i kompozycyjnej, od początku właściwie do końca taki sam. Jedynym przerywnikiem jest utwór 4, z delikatnym fortepianem i bardziej emocjonalny finał, w którym smyczkowe orkiestracje przypominają w/w niemieckiego twórcę. Jest to muzyka interesująca ale oprócz walorów kompozycyjnych trudno będzie raczej do niej powracać.

Najnowsze recenzje

Komentarze