Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Sleepy Hollow (Jeździec bez głowy)

(1999)
4,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 27-04-2007 r.

Tim Burton, enfant terrible amerykańskiego kina, po biograficznym „Ed Wood” oraz kompletnie nieudanej farsie „Marsjanie atakują!”, na rok 1999 przyszykował powrót do tego w czym czuje się najlepiej i za co najbardziej kochają go jego fani: mroczne fantasy, z szczyptą czarnego humoru i główną rolą Johnny Deppa. Adaptacja prozy Washingtona Irvinga, słynna legenda o „Jeźdzcu bez głowy”, który straszy i przeraża mieszkańców maleńkiej osady Sleepy Hollow (oryginalny tytuł filmu), zachwyciła swą warstwą wizualną i scenografią (Oscar dla Ricka Heinrichsa) oraz szokującą charakteryzacją Christophera Walkena w roli jeźdźca. Naturalnie, w tak fantastycznej opowieści nie mogło zabraknąć miejsca dla etatowego grajka Burtona, Danny Elfmana.

Danny Elfman powraca „Jeźdźcem” do początku lat 90-ych, swych dudniących przepychem orkiestrowego brzmienia partytur do „Batmana”, „Edwarda Nożycorękiego” czy „Nightbreed”. Oczywiście dokłada do tego również elfmanowskie chórki oraz swoje dziwaczne orkiestracje i triki kompozycyjne, jednak „Sleepy Hollow” jest w jakimś sensie pozbawione lekkości, przyswajalności i neo-romantycznego charakteru tamtych partytur. Dzieje się to chyba z jednego prostego względu: mamy tu do czynienia z ilustracją pod horror/thriller, mimo występowania w filmie wielu elementów nadprzyrodzonych i niezwykłych. Album wydany przez Hollywood Records jest dodatkowo horrendalnie długi. Mierzyć nam się pozostaje z długimi sekwencjami przysłowiowego „wypełniacza”, bliskiego horror-owemu underscore’owi. Smutne, rozwijające się w nieokreślonym kierunku tekstury muzyczne oparte o skrzypce (podobne do tych z „Batman Returns”) oraz instrumenty dęte (czasami bardzo dysonujące tak jak właśnie brzmi to w horrorze), nie dadzą nam wielu momentów satysfakcji, tym bardziej że te 70 minut muzyki jest niezwykle skromne w linie brzmieniowe czy tematy. W zasadzie wyróżnia się jeden – 4-nutowa progresja akordowa, dość prostacka jeżeli można to tak ująć. Elfman atakuje nią słuchacza z dość dużą częstotliwością, która wywołać może chyba tylko irytację. Irytację, ponieważ wykonują ją przeważnie bardzo szorstkie w wyrazie dęte (jest również wokalizowana), które po prostu „wybuchają” nam prosto w uszy. Wszystko to jest bardzo ciężkie do strawienia, tym bardziej, że faktycznie cała partytura jest mocno chaotyczna. Owszem, jak to u Elfmana, doskonale zorkiestrowana, ale charakteryzuje ją niezwykle szarpany charakter z dominującymi ilustracjami „pod film”, gdy muzyka po swych potężnych uniesieniach np. w mig się zatrzymuje.

„Sleepy Hollow” jest niezwykle głośnym score’m. Może nie spektakularnym, ale nadal dobrym przykładem przerostu formy nad treścią… Dosłowna ściana dźwięku, czasami przypomina shore’owskiego „Władcę pierścieni”, tyle że bez ściśle określonego kierunku i celu jakie miała muzyka z słynnej trylogii. Elfman wyraźnie jest tu zapatrzony w Elliota Goldenthala, lecz jego dysonanse na sekcję dętą są wyraźnie mniej interesujące. Inaczej: są okropnie męczące. Szkoda również, że „Jeździec bez głowy” zawiera tak niewiele momentów lirycznych, które mogłyby zrównoważyć ogólny klimat strachu i niepokoju. Momenty te implikowane są przeważnie w formie chórków, jednak te nie wyśpiewują już „aaa-aaa” lub „la-la-la”, a są tylko wznoszącym dodatkiem do muzyki orkiestrowej i przez to trudno tej partyturze nawet przymierzyć się do magii w/w „Edwarda”czy „Batmana”. Podobać się może magiczny A Gift albo Love Lost, ale to chyba za mało by pozbyć się wszechogarniającego poczucia nadchodzącego zła w postaci mrocznych, nie łatwych w odbiorze partii orkiestrowych (np. znamienne dla Elfmana użycie stłumionych, lżejszych instr. dętych). Jest kilka fragmentów z muzyką akcji, gdzie Elfman z lubością wykorzystuje werbel, lecz również one prezentują niezwykły chaos. Stawiam nad nimi bez chwili wahania tego typu sekwencje z „Batmana” czy zgoła inne, „podrasowane” elektroniką i perkusją z „Planety małp” i innych jego projektów XXI stulecia.

Ścieżka dźwiękowa do tego filmu Tima Burtona oczywiście bardzo dobrze wypada w filmie, asystując mrocznym, poetyckim zdjęciom Emanuela Lubezkiego, lecz niestety kompletnie nie zdaje egzaminu na płycie. Masa muzyki i ciężar dźwięku wyprodukowanego przez symfoniczną orkiestrę może przyprawić o ból głowy. Podobnie potężna była np. „Mumia powraca” Silvestri’ego, lecz tam oparta była na melodii, przygodzie i tematach, tutaj przy braku tematyki i mroku całego przedsięwzięcia, muzyka jest tylko materią nadającą się na słuchanie podczas oglądania filmu. W pewnych momentach (najbardziej pod koniec) jednoczesne nagromadzenia wszystkich środków wyrazu jest nie do zniesienia. Światełkiem w tunelu jest End Credits, gdzie syntezowaną perkusję zapowiadającą „Spider-Mana”wspiera ładna linia melodyczna i chórek. Ale ogólnie jest potężnie głośno, długo i nic poza tym. Przypomina mi to bardzo „Króla Artura” Zimmera. Dlatego też, ocena końcowa będzie dość niska, niestety.

Najnowsze recenzje

Komentarze