Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Ottman, oryginalne tematy: John Williams

Superman Returns (Superman: Powrót)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Moda na sequele, prequele, remake’i oraz przeświadczenie, że widz „łyknie” każdego odgrzewanego kotleta z Hollywood wciąż trwa. Może studiowi mogule wreszcie przebudzą się po kiepskim przyjęciu w tej chwili najdroższego filmu w historii – ”Superman Returns”. Projekt odkładany przez lata, wreszcie trafił w ręce Bryana Singera, reżysera opromienionego sukcesem dwóch pierwszych części ”X-Menów”. Singer podszedł do realizacji dalszego ciągu historii Człowieka ze stali (po klasycznych dwóch pierwszych częściach) z nabożnym pokłonem (zupełnie ignorując słabiutkie, III i IV), czego wynikiem jest również muzyka, która korzysta z osiągnięć ikonograficznego dla gatunku score’u Johna Williamsa. Muzyczną pałeczkę przechwytuje John Ottman, stały współpracownik reżysera, który z równym namaszczeniem podszedł do starej partytury z 1978 roku, opierając swoją ilustrację o kręgosłup złożony z tematów Williamsa i dodając nową, oryginalną muzykę. Niestety, powstała niestrawna hybryda, która świeci w momentach tematycznej bujności starego mistrza a zupełnie rozczarowuje gdy muzyka przechodzi na terytoria zarządzane przez Ottmana.

Ottman zdecydował się na umieszczenie na soundtracku (co podkreślał w wywiadach) większości swojej kompozycji, ale równocześnie zachował wszystkie najistotniejsze fragmenty wykorzystujące pracę sprzed 29 lat, pragnąc oddać hołd legendarnej ilustracji Williamsa. Objąwszy całość muzyki przedstawionej na albumie, należy sobie powiedzieć, że materiałowi Ottmana zupełnie brakuje inspiracji i polotu, który charakteryzował oryginalną muzykę Williamsa. Porównanie do ”Supermana” 1978 muszą być nieuniknione, ale nawet będąc na przegranej pozycji, oryginalny materiał jest zdumiewająco anonimowy – chronicznie cierpiący jak większość ostatnich dużych produkcji na brak charakteru… John Ottman tak naprawdę nie ma się tu za bardzo czym pochwalić. Oprócz synkopowanej muzyki akcji, tak naprawdę dość bezdusznej, w większości płytę zalewa kameralny underscore, w którym sygnalizuje właśnie tematy Williamsa (sugestywny Kryptona, liryczny Smallville, miłosny Can You Read My Mind) oraz jeden emocjonalny temat dla bohatera, którego brzmienie jest takie, iż słysząc go od razu stawiamy sobie pytanie: „gdzie ja to już słyszałem?…”. Fani gatunku krytykujący autora za brak predyspozycji do pisania obrazowej, inspirującej muzyki w stosunku do wielkich projektów, które otrzymuje do zilustrowania (”X2”, ”Fantastic Four”), mają w przypadku ”Returns” całkowitą rację. Na dodatek „z natury” kameralny Ottman nie potrafiąc zbytnio przedstawić swojego autonomicznego głosu muzycznego, imituje innych kompozytorów – słychać tu Goldsmitha (Bank Job), Williamsa (orkiestracje), Debneya (szaleńcze smyczki wzięte wprost z ”Reliktu”) czy wreszcie Hornera. Podejrzewam, że taki stan rzeczy spowodowany jest również „rakiem”, który toczy amerykańską muzykę filmową – podłożonym temp-trackiem

Podczas gdy jeszcze utwory ze środka płyty bronią się swoją spójnością, duże problemy zawierają fragmenty, gdzie kompozytor przez parę minut próbuje budować wielką muzykę akcji. Fragmenty te, podobnie jak np. w niedawnym ”Mission: Impossible III” Giacchino charakteryzuje silna ilustracyjność. Pomysły, czy to kompozycyjne czy tematyczne, nie zdążą się rozwinąć a już kończą, muzyka nagle zatrzymuje się by zmienić swą stylistykę… Jest tak np. w intensywnym Rough Flight, który zdradza w swoich krótkich momentach zadatki na coś spektakularnego, lecz każda próba dłuższego rozwinięcia jakiejś idei muzycznej spala na panewce… Podobny problem ma np. utwór nr 2, gdzie na samym początku otrzymujemy bodajże 30 najbardziej spektakularnych sekund muzyki filmowej 2006 roku. Nim się obejrzymy – muzyka wytraca całkowicie swój impet i brnie ku przewidywalnym, typowym tonacjom. Kwestią dyskusyjną są również chóry, które „działają” jeszcze wtedy gdy próbują wytworzyć atmosferę cudowności (trochę stylizowane na Williamsa), jednak pachną już zdecydowaną kliszą gdy asystują muzyce akcji. I nawet niech nie zwiedzie Was szeroko reklamowane użycie chóru do spółki ze słynnym marszem Supermana! Kreatywny w tym aspekcie jest Ottman jedynie pod koniec, gdy w wiele mówiącym Saving the World prezentuje nam złowieszcze, unoszące się do nieba głosy jak wyjęte żywcem z jakiegoś horroru.

”Superman Returns” w wykonaniu Johna Ottmana jest bardzo poprawną a zarazem bardzo słabo angażującą słuchacza muzyką. Przykre jest to, że pozycja ta była tak strasznie lansowana na zachodnich portalach zajmujących się muzyką filmową. Nie dorasta do pięt ani epickiemu przedsięwzięciu Johna Williamsa sprzed ponad ćwierćwiecza, ani nie przedstawia jakichś elementów, które zakorzeniłyby się na dłużej w pamięci słuchającego. Najsłabiej w odniesieniu do ostatniego wypada „plama” restrykcyjnej muzyki, która znajduje się szczególnie w środkowej części albumu. Ottmanowi nie udaje się nawet odcisnąć w świadomości słuchacza nowym, trochę dziwnym, groteskowym tematem dla Lexa Luthora. To Williamsowi wytyka się błazenadę jaką stworzył na potrzeby tej postaci w oryginalnym filmie Donnera, ale chciałbym zobaczyć czy kiedykolwiek temat Ottmana będzie jeszcze wspomniany czy zapamiętany…

Ponieważ prezentuje się tu nam z niemal kserokopiarską dokładnością muzykę pod słynne napisy początkowe, element ten może stać się niejakim bodźcem dla mniej doświadczonych słuchaczy w kierunku sięgnięcia po tą pozycję. Jednocześnie nie słyszę w słynnym Main Titles A.D.2006 absolutnie żadnych argumentów, by nowa wersja nagrania (oprócz kwestii technicznych) była w czymkolwiek lepszą od pełnej wigoru i życia wersji The London Symphony Orchestra z 1978 roku. Ottman miał wielką szansę by stworzyć coś ciekawego, coś co mogłoby zarówno złożyć hołd pierwotnej partyturze Johna Williamsa, jak i nie rezygnować z ciekawych pomysłów popartych polotem i inspiracją – tak ważnych w tym gatunku. Stworzył niestety standardową, stonowaną i szczerze mówiąc nudną kompozycję do kina wysokobudżetowego, tak jak gdyby bał się próbować przeskoczyć poprzeczkę ustawioną przez Williamsa. Może to lekka przesada, może taka jest już ta dzisiejsza muzyka filmowa, ale bezbarwność Ottmana negatywnie kojarzy mi się z „osiągnięciami” Haralda Klosera sprzed dwóch lat (”Pojutrze”…). Muzyka napisana od przysłowiowej linijki i zupełny brak ryzyka. John Ottman zdecydowanie nie jest godnym zastępcą „wymarłych” już gigantów, którzy jeszcze nie tak dawno zadziwiali soundtrackową brać swoją muzyką do tego typu widowisk. To po prostu chyba nie jego terytorium…

Najnowsze recenzje

Komentarze