Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alfred Newman

Airport (Port lotniczy)

(1993)
3,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Alfred Newman to najważniejszy kompozytor w historii Hollywoodu. Żaden z jego rówieśników, ani żaden z jego następców, nie położył równych zasług dla rozwoju muzyki filmowej. Gdyby nie odwaga, upór i wola walki, jakie w ciągu lat swojej pracy w Fabryce Snów wykazał Newman, większość obecnych legend: Herrmann, Friedhofer, Williams, czy Goldsmith, nigdy nie miałoby okazji osiągnąć prawdziwego sukcesu. To Newman właśnie, w niekończących się bataliach z producenckim lobby, wywalczył dla wielu nieznanych, a niezwykle zdolnych twórców angaż w kolejnych projektach; to on odkrył niejeden talent, który w późniejszych latach rozdawać miał karty na polu całego gatunku. To on wreszcie jest prawdopodobnie najczęściej cytowanym i naśladowanym z kompozytorów starej daty. I jeśli nawet znajdą się osoby, które wartości muzyki wielkiego Ala nie cenią, jego wkład w rozwój gatunku i jego popularyzację jest bezdyskusyjny i zapewnia mu wieczyste miejsce w panteonie gigantów Hollywoodu. Kto wie, czy ciągły stres związany z walką o swoich młodszych kolegów, towarzyszący Newmanowi przez dwie dekady pobytu na posadzie szefa działu muzycznego 20th Century Fox, nie stał się jedną z pośrednich przyczyn przedwczesnego odejścia kompozytora. Nawet jednak w ostatnim roku swojego życia, przerwanym chorobą płuc, tytan muzyki filmowej pozostawił po sobie końcowy, mocny akord. 45. nominację do nagrody Akademii, przyznaną Newmanowi już po jego śmierci.

Tam gdzie kończy się historia amerykańskiej legendy, zaczyna się szał kina katastroficznego. Lata 70-te wymęczyły, wykorzystały na wszystkie możliwe sposoby i ostatecznie zmarnowały ten młody, a całkiem pomysłowy gatunek; podobnie i na gruncie muzycznym nie przyniósł on rewelacji, dając efekt w postaci jedynie przeciętnych kompozycji Johna Williamsa i Jerry Goldsmitha, dość szybko zapomnianych wśród nadchodzących arcydzieł obu twórców. Otwierające dekadę i rozpoczynające konwencję Airport zaskakuje w kontekście młodszych partytur, przynajmniej w wersji albumowej, brakiem nacisku na aspekt katastroficzny obrazu. O ile chociażby The Swarm Goldsmitha przepełnione było wszechobecną akcją, półgodzinny album Alfreda Newmana pomija właściwie w całości wątek dramatyczny, skupiając się głównie na romansie i komedii. Znany ze swojej charakterystycznej wizji liryki – opartej w dużej mierze na przeszywających, poprzez wysokie częstotliwości, partiach smyczkowych – kompozytor zdecydował się tym razem na odejście od tradycyjnego brzmienia i dostosowanie się do wymagań epoki. Elastyczność stylowa Newmana jest rzeczywiście zaskakująca, zwłaszcza w obliczu potężnej symfoniki. Aby jednak zniwelować, czy osłabić chociaż dysonans między zaadaptowanym przez twórcę lekkim jazzem a warstwą orkiestralną, Newman rozmiary swej dotychczasowej palety dźwiękowej znacząco musiał zmniejszyć. Nie udało się co prawda osiągnąć harmonii między dwoma skrajnie różnymi stylami, ale ostateczny rezultat eksperymentu pokazuje, że kompozytor obrał właściwą drogę, pełne brzmienie symfoniczne bowiem, w obliczu nowych naleciałości, doprowadziłoby do ruiny albumu. Osiągnięty kompromis nie jest zatem satysfakcjonujący, ale możliwy do zaakceptowania.

Głównym atutem Airport, stawiającym go w rzędzie najważniejszych dokonań Newmana, jest rozpoczynający album utwór tytułowy. Tak, ów temat przewodni to klasyk. Po jego przesłuchaniu wydaje się, że oto właśnie stworzone zostało dzieło, które terminal lotniczy opisuje perfekcyjnie, bez niedomówień, przekonująco i z gracją. Zarazem nasuwa się przekonanie, że gatunek osiągnął doskonałość i kolejne próby rewizji tego samego wątku skazane są z góry na niepowodzenie, mając zbyt mocny punkt odniesienia. Newman napisał po prostu temat, będący niczym Faust dla dramatu romantycznego, czy Odyseja kosmiczna” dla kina SF, dziełem reprezentatywnym. Cieszy fakt, że John Williams 25 lat później, w filmie o podobnym miejscu akcji, Terminalu Spielberga, z konwencją Newmana zerwał; jednocześnie ten sam Williams zdaje się na licznych etapach swojej twórczości do wielkiego poprzednika nieustannie nawiązywać. Styl muzycznego komizmu (brzmienie symfoniczne zresztą również) stosowany przez twórcę Airport bywał przez jego następcę wielokrotnie adaptowany. Tym samym recenzowany tu album dla niejednego miłośnika Williamsa okaże się zapewne równie zaskakującym co ciekawym powrotem do źródeł inspiracji. Niewątpliwie John więcej odziedziczył po Alfredzie, aniżeli po uwielbianym Bernardzie. Temat przewodni Newmana zaś, pasjonujący, dynamiczny, pełen werwy i optymizmu, wzbogacony bardzo ekspresyjną melodią i znakomitymi orkiestracjami (charakterystyczny dla kompozytora róg na początku utworu!), to powód, dla którego za Airport warto się rozejrzeć. Wielkie muzyczne dzieło.

Jazzowa liryka jest już niestety o wiele mniej imponująca. Brakuje tu nieco improwizacji, wyrazistości, dobrego, oryginalnego tematu. Sekcja smyczkowa prezentuje się mało sugestywnie, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest jednym z powodów, dla których cała warstwa jawi się blado i nudno. Wielka szkoda, że Newman nie pozostawił większej swobody saksofonowi, umożliwiającemu wykorzystanie ciekawszych, bardziej pomysłowych partii. Nawet interesujący, żywy, gitarowy Inez’s Theme, nie jest w stanie urozmaicić sporej części albumu, zdominowanej przez lekki, prosty jazz. Powiew energii wraca właściwie dopiero pod koniec, kiedy kompozytor przypomina sobie o temacie przewodnim, porzuca lirykę, komizm i fragmentaryczny underscore, i wprowadza sekwencje sugerujące akcję (Emergency Landing! ), nie porażające co prawda dawką dramatyzmu czy orkiestralnych pomysłów, ale wystarczające, by zapewnić lekką choćby odmianę. Podsumowujący całość partytury End Title, wprowadzający także i nieco liryki, jest już na tyle wymowny, że jako konkluzja dla krótkiego, bo zaledwie półgodzinnego, ale momentami zupełnie bezbarwnego albumu, sprawuje się wyśmienicie, kończąc płytę tym samym, fenomenalnym tematem przewodnim, ostatnimi nutami spod pióra Alfreda Newmana.

Airport, rozdarte różnicami jakościowymi i różnicą między dwoma brzmieniami, trudno uznać jako kompletny finał kompozytorskiej kariery. Lata 60-te były jednak dla Newmana na tyle udanymi, choć nie tak pracowitymi jak poprzednie dekady, że ostatnią jego partyturę rozpatrywać można głównie jako pretekst dla jednego z ciekawszych tematów w historii kina. Main Title jest bowiem na tyle wyraziste i wymowne, że spycha na dalszy plan i jazz, i standardowy już dla kompozytora komizm. Po śmierci Newmana nominacja do Oscara była ze strony Akademii ostatnim hołdem złożonym jednemu z cieszących się największą estymą twórców Hollywoodu, zarówno za jego przebogatą karierę, jak i ów ostatni, wspaniały prezent dla gatunku w postaci tematu przewodniego filmu. Zarówno stawka – konkurencja Love Story Laia oraz Pattona Goldsmitha, jak i dotychczasowe zdobyte przez Newmana 9 Oscarów (choć kilka z nich kompozytor dostał nie za muzykę, a za udział w poszczególnych przedsięwzięciach, jako konsultant muzyczny czy dyrygent), nie pozwalały na historyczne, pośmiertne zwycięstwo. Dzisiaj, z perspektywy czasu, Airport odkrywa swoją nieznaną wówczas wartość: jest łącznikiem między Złotą Erą, a współczesną muzyką filmową. To jeden z licznych pomostów prowadzących z zamierzchłej przeszłości do gigantów naszych czasów, Williamsa i jego rówieśników.

Najnowsze recenzje

Komentarze