Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Patrick Doyle

Eragon

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.


„Eragon” Patricka Doyle zapowiadał się jako jedna z ciekawszych pozycji ubiegłego roku, być może nawet jako jeden z potencjalnie najbardziej obiecujących projektów, z racji swej tematyki, spodziewanego rozmachu, z racji wreszcie klasy artystycznej samego kompozytora. Niestety partytura okazała się być niewypałem, choć wątpię, by surowa ocena wynikała tylko i wyłącznie z nadmiernie może wygórowanych oczekiwań. Tak jak „Władcę pierścieni” Howarda Shore próbowano w momencie premiery przyrównywać do „Conana” Poledourisa, tak obecnie każde właściwie nowe hollywoodzkie fantasy (a pamiętać należy, że „Eragon” , zarówno książka, jak i film, to dość żałosna kalka dziejów wojny o panowanie nad Śródziemiem) będzie w sensie muzycznym odnoszone do adaptacji Tolkienowskiej trylogii. Shore pokazał, w jaki sposób stworzyć, namalować dźwiękiem nowe światy, i choć nie ustrzegł się przy tym błędów, jest autorem dzieła kompleksowego, które wymagało doprawdy olbrzymiej wyobraźni i dużych umiejętności. Doyle w „Eragonie” zdaje się nie wykorzystywać swego potencjału w żadnej z tych dwóch dziedzin.

Podobnie surowo wypowiadałem się przed rokiem, gdy premierę miała czwarta odsłona przygód Harry’ego Pottera, okraszona dość ciężką i przytłaczającą muzyką Szkota. Doyle w jednym z wywiadów przyznał, że reżyser tego typu ilustracji właśnie sobie zażyczył – w przypadku filmu o małym czarodzieju ograniczenie to musiało bardzo znacząco limitować ilość środków, jakie kompozytor mógł wykorzystać, zważywszy dodatkowo, że Rowling nie pisze powieści w duchu Tolkiena, pisze raczej quasi-kryminały (niech fani wybaczą mi to uproszczenie na potrzeby recenzji) osadzone w fantastycznym świecie, których akcja, przynajmniej na etapie wcześniejszych części, często toczy się w zamkniętych przestrzeniach, bez epickiego oddechu. O ile zatem wciąż uważam, iż Doyle, ilustrując „Harry’ego Pottera” , zmarnował swoją szansę, łatwo znaleźć argumenty w pewnym stopniu go usprawiedliwiające. W przypadku „Eragona” płytkość i brak artystycznych ambicji, przejawiające się w muzyce, to duże rozczarowanie. Szkot wielokrotnie przecież potrafił za pomocą swoich kompozycji nadać filmom dodatkowej głębi („Henryk V” , choć ktoś zaraz powie, że Szekspira nie trzeba pogłębiać), bogactwa i gracji, tym bardziej więc dziwi, że adaptacja powieści Paoliniego otrzymała niemal wypraną z wyższych emocji, miejscami zupełnie sztuczną i sztywną ilustrację.

Głównym grzechem tej partytury jest jednostajność, i to nie tyle sprowadzająca się do nazbyt częstej eksploatacji dość oklepanego tematu przewodniego, ale wynikająca z monotonii brzmienia, na którą składa się zarówno brak bardziej rozbudowanej warstwy melodycznej (wszelkie wątki poboczne ograniczone są do absolutnego minimum), jak i pozbawione większego polotu orkiestracje. Nie istnieje przeciwwaga dla patosu, potęgi tematu głównego i muzyki akcji, nie ma rzeczywistej alternatywy dla szalejącej sekcji dętej, fanfar i ciągłej podniosłości smyczków. Nawet gdy pierwsze takty utworu, jak choćby w „Fortune Teller” , zapowiadają odmianę (nieco zmieniona instrumentacja i ogólny wyraz muzyki), delikatna liryka przemienia się szybko w standardowy raczej, mroczny, aczkolwiek podbudowany bazą tematyczną underscore i szansa na większą indywidualizację brzmieniową świata Eragona przepada. W tej materii najciekawiej prezentuje się „Roran Leaves” , gdzie Doyle nie wchodzi jeszcze w tryb przygodowy, ale poświęca kilka minut lekkiej psychologizacji muzyki, delikatnie nakreśla kontury postaci. Gdy kompozytor pochyla się nad bohaterami, ilustracja zyskuje na autentyczności; gdy tylko odstępuje od nich, kompozycja staje się, w mniejszym lub większym stopniu, zawieszoną nad światem przedstawionym fikcją.

Mimo wszystko jednak warto zainteresować się tym albumem, Doyle bowiem, jak zwykle zresztą, gwarantuje wyśmienity poziom muzyki akcji. I choć zamieszczonym tu sekwencjom (wspomniany „Fortune Teller” , który kończy się doprawdy spektakularnym pokazem możliwości orkiestry, czy nawet „Burning Farm”) brakuje tego pazura, tej brutalności i bezkompromisowości, jakie pamiętać można z „Frankensteina” czy „Carlito’s Way” , pokazują one, że Szkot jest prawdziwym specjalistą w swoim fachu. Sukces Doyle’a to umiejętne balansowanie między tradycją a nowoczesnością, akcja w „Eragonie” bowiem z jednej strony nie brzmi archaicznie, z drugiej zaś nie prezentuje się nazbyt modernistycznie, co było sporą wadą epickich kompozycji – przede wszystkim „Kingdom of Heaven” – Harry Gregson-Williamsa z roku 2005. Szkot odnosi zatem na tym polu niekwestionowany sukces, nie podejmując nieuzasadnionej próby wyprzedzenia opisywanej epoki. Oczywiście także w tej warstwie ilustracji pojawiają się pewne wady, długiemu „Battle For Varden” brakuje płynnych przejść między poszczególnymi etapami, tu i ówdzieciekawszych wariacji orkiestralnych, lecz mimo to utwór gwarantuje kompozycyjną sprawność, technikę, znakomitą słuchalność i co najważniejsze dramaturgię. Całościowo, symfoniczny finał albumu (z rzeczywiście autentycznym emocjonalnie, wzbogaconym o wokal „Together” oraz klasowym zakończeniem w postaci „Legend of Eragon” ) wydaje mi się o wiele ciekawszy niż monotonny raczej środek, choć jednocześnie trzeba zauważyć, że na tym etapie odbiorca może czuć się już nieco znużony, mimo stosunkowo niewielkiej długości płyty, znużony brakiem wyzwań, przewidywalnością.

Podobnie sytuacja ma się z filmem, gdzie muzyki jest więcej i właściwie przytłacza ona wydarzenia, staje się w pewnym stopniu jednym z elementów przerostu formy nad treścią. Z drugiej strony obraz jest na tyle krótki, przy takiej intensywności wydarzeń, że miejscami po prostu trudno było owego przesytu uniknąć, chcąc zachować fabularną ciągłość ilustracji. W 100 minutach skondensowano nazbyt dużą ilość topornej akcji, by pozwolić kompozytorowi na poważniejszy manewr, przez co muzyka zdaje się być wszechobecna. Niestety, Doyle wyjątkowo nie trafił ze swoim projektem i zastanawiające jest, jak poradziłby sobie z lepszym fantasy, mając większą swobodę oraz – chyba przede wszystkim – więcej inspiracji. Z duetu „Harry Potter” – „Eragon” jako ciekawszą kompozycję byłbym jednak skłonny wybrać właśnie małego czarodzieja, pokazuje ona bowiem, gdzieniegdzie co prawda, kreatywność Szkota, większą odwagę w zabawie symfoniką. „Eragon” natomiast, choć spełniać może podstawowe kryteria atrakcyjności, to zaledwie wersja demo tego, co wykwalifikowany twórca byłby w stanie stworzyć, biorąc na warsztat tematykę fantasy.

Najnowsze recenzje

Komentarze