Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Pascal Gaigne

Cou de la Girafe, le

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Checiński | 15-04-2007 r.

Podróżowanie po świecie, to kapitalna sprawa. Nie dość, że odwiedzasz nieznane dotąd rejony, zderzasz się z wielobarwnymi kulturami i społecznościami poznając ich kuchnię, to na dodatek możesz do woli flirtować z miejscowymi pannami, bez obaw, że czekająca na ciebie w domu kobieta odkryje co jest na rzeczy. Nazywam się Marek Checiński i jestem podróżnikiem… nałogowym.

Przemierzając kolejne, góry, jeziora, rzeki i napotkane po drodze knajpy mam zwyczaj spisywać swoje wrażenia, tworząc coś na wzór pamiętników. Muszę przyznać, że po 9 latach bazgrania nazbierało się tego tyle, że gdybym odniósł to na skup makulatury miałbym już na pierwszą ratę za Merola S klasę, o którym śnię od dawna. Egoistyczne pobudki zwyciężyła jednak altruistyczna chęć podzielenia się z innymi miłośnikami wojaży swoimi doświadczeniami. Stąd narodził się pomysł opublikowania tych pamiętników na łamach jakiegoś czasopisma geograficznego. Niestety żaden z szacownych redaktorów nie wyraził głębszego zainteresowania nimi. Cholera, gdybym tylko mniej miejsca poświęcał w nich tematyce rozrywki… Na szczęście, jako iż jestem amatorem dobrej muzyki (tj. filmowej i punk rocka), zdarzało mi się od czasu do czasu poświęcić stronę lub dwie na opisywanie ciekawostek, które po drodze napotkałem. Jak widać ekipę tego portalu zainteresowały niektóre teksty (aż sam się zdziwiłem) do tego stopnia, iż postanowili je opublikować…

23 kwietnia 2005r., Kartagena:

Nareszcie! Po długiej i męczącej podróży w końcu dotarłem do tej przeklętej Kartageny! Muszę sobie gdzieś zapisać wytłuszczonym drukiem, by nie oszczędzać kosztem tułania się przez pół kraju przygodnymi formami transportu! Choć z drugiej strony, gdyby nie ta przygoda… W każdym razie pewien koleś, którego spotkałem w Madrycie obiecał podwieźć mnie, aż do Murcji, gdyż tam właśnie zmierzał. W połowie drogi jednak dostał telefon i w „nagłej sprawie służbowej” musiał zawrócić do stolicy, zostawiając mnie rzecz jasna na środku pustyni. Klnąc swój los i nieznośne warunki klimatyczne, po wyczerpujących godzinach marszu z ciężkimi tobołami na plecach, dotarłem do najbliższej miejscowości, gdzie spędziłem resztę dnia na poszukiwaniu dalszego transportu. Utraciwszy już nadzieję na znalezienie w miarę taniej podwózki, postanowiłem ostudzić w miejscowym barze moje nerwy jakimiś zimnymi drinkami. Najwyraźniej Fortuna nie do końca się na mnie wypięła, ponieważ spotkałem tam całkiem sympatyczną mieszkankę Walencji, która zaoferowała się, że mnie podwiezie aż do samej Kartageny. Znalezienie kogoś znającego angielski, skorego do pomocy i to w takim zapomnianym przez Boga zakątku świata graniczyło niemalże z cudem. Biorąc pod uwagę niebanalny wygląd dziewczyny, nie miałbym jej za złe, gdyby nawet wywiozła mnie do do jakiejś zapyziałej dziury w górach Sierra de Alcarez. Wszak zawsze to jakaś przygoda… Entuzjazm ostygł, gdy wyjawił się prawdziwy cel podróży Maricruz – ołtarz jednego z kościołów Kartageny, gdzie na wieki wieków amen miała stać się żoną niejakiego Camillo Getaza.

Wyruszyliśmy następnego dnia o świcie. Żeby nie stawiać się w roli statycznego pasażera postanowiłem urozmaicić nieco tą podróż zabawiając się w DJ’a. Sortując płyty wyciągnięte ze schowka zacząłem układać sobie w głowie playlistę. Gdy już jako tako miałem pomysł na umuzycznienie najbliższej godziny jazdy Maricruz wyjęła z torebki jakiś kompakt i zaproponowała byśmy posłuchali płyty którą nabyła tuż przed wyjazdem. Była to ścieżka dźwiękowa do filmu, który ostatnio oglądała, a który to ponoć przypadł jej bardzo do gustu – Le Cou de la Girafe (w tłumaczeniu na polski Szyja żyrafy). Zaintrygowała mnie ta propozycja, wrzuciłem więc czym prędzej kompakt do bajeranckiego samochodowego odtwarzacza i zacząłem skanować wzrokiem okładkę w poszukiwaniu jakiś szerszych informacji na temat filmu jak i autora muzyki.

Nigdy nie uważałem się za wybitnego znawcę muzyki filmowej. W gatunku tym pracowało i pracuje tak wielu artystów, że jakby każdego z nich opatrzył teczką, w IPN zapewne zabrakłoby miejsca by je przechować. Niemniej jednak piąte przez dziesiąte kojarzyłem, wszak wiedziałem któż to Williams, Zimmer… Baaa! Wiedziałem nawet któż to Bruno Coulais i byłem z tego bardzo dumny! O Pascalu Gaigne słyszałem niestety po raz pierwszy, a to nazwisko widniało właśnie na okładce płyty, którą przed chwilą pochłonął odtwarzacz. Z krótkiej notki biograficznej rozszyfrowałem, że jest to rodzimy kompozytor i to cieszący się niezłym poważaniem wśród ziomków. Cóż z tego, że hiszpańskiego nigdy się nie uczyłem. Wspominałem już zapewne w którejś z moich wcześniejszych relacji, że mam poziom IQ większy niż Doda. Mimo tego postanowiłem darować sobie próby odszyfrowania całości, jednocześnie oszczędzając Maricruz tłumaczenie mi tego na angielski.

Odpłynąłem wraz z wydobywającymi się z głośników dźwiękami…

Nie sądziłem, że rozpłynę się tak szybko w tym potoku skąpej, aczkolwiek bardzo bezpośredniej muzyki! Już pierwszy utwór zahipnotyzował mnie fantastyczną mieszanką plumkających smyczek, fortepianu i fletu. Ostatni raz czułem się tak błogo, gdy szef firmy w której pracowałem oświadczył, że daje mi 20% podwyżkę. Cóż, z tego że dwa miesiące później zostałem zwolniony, ale chwila była to piękna! Nie chcąc jednak wyjść na mięczaka w kraju dumnie kroczących muchachos, powstrzymałem łezkę w oku i delikatnym, aczkolwiek stanowczym tonem rzekłem: „Niezłe! Ale zobaczymy jak będzie dalej”.

Dalej było podobnie. Podyktowany w pierwszym utworze śliczny temat kilkakrotnie jeszcze powrócił, przywołując na myśl kolorowe wspomnienia z dzieciństwa, kreując przy okazji fenomenalną ścieżkę dźwiękową dla mijanej z dużą prędkością górzystej panoramy. Nie były to jedyne atuty ów rosnącej coraz bardziej w moich oczach płyty. Dwa pozostałe tematy, udowadniały na każdym kroku jak wiele pozytywu dostarczyć może słuchaczowi umiejętne szafowanie przez kompozytora raptem kilkoma instrumentami symfonicznymi. Piękno melodii promieniało z partytury Gaigne tak jasno, że swym blaskiem ćmiło nawet kilka niedoskonałości jakimi cechowała się Szyja żyrafy, mianowicie laicka wręcz prostota i banał stylistyczny. Cóż to było jednak wobec wrażeń jakie niosło ze sobą odkrywanie kolejnych utworów przepełnionych na zmianę entuzjastycznymi i melancholijnymi brzmieniami. Do tego ten etniczny, wschodni akcent pojawiający się w końcówce albumu. Słuchanie tego wiązało się po prostu z duża dozą przyjemności.

W tej prawie romantycznej atmosferze dotarliśmy w końcu do Kartageny. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że podczas tych kilku godzin podróży, gdy non stop rozbrzmiewała w samochodowych głośnikach muzyka Pascala Gaigne nie zamieniłem z Maricruz praktycznie żadnego sensownego zdania. Fakt faktem trułem jej o zgubnych następstwach małżeństwa, łudząc się, że może porzuci tego Camillo dla mnie, ale widocznie miałem małą siłę przebicia… Ech, znowu się rozmarzyłem. Zadziwiające jak muzyka, mimo że prosta i niezbyt oryginalna może oczarować słuchacza! Rozstając się z łaskawą senioritą podziękowałem za podwiezienie, a nade wszystko za mile spędzony czas. Odkurzając porośnięte grubą warstwą pajęczyny zagadnienia kultury jakie wpajała mi mamusia w dzieciństwie, złożyłem życzenia przyszłej pannie młodej (udało mi się przy tym nawet wyłudzić buziaka, niestety tylko w policzek) i oddaliłem się w poszukiwaniu jakieś taniego hotelu. Tego samego dnia jeszcze nabyłem płytę… Na czarnym rynku niestety, bo mój stan finasowy prezentował się wręcz żałośnie. Pod wpływem muzyki chciałem nawet zrezygnować z kolacji i wybrać się na Szyję żyrafy do kina, niestety jak się okazało film ten zdjęto już z ekranów dobre 5 miesięcy temu…

3 maja 2005r., Opoczno:

Ufff. Nareszcie w domu! Właśnie wróciłem z wojaży po Hiszpanii. Podróż powrotna, mimo że do najwygodniejszych nie należała (któż by pomyślał, że francuska kolej może miejscami dawać się bardziej we znaki niż nasza rodzima) dała mi sporo czasu na zreflektowanie tego spędzonego za granicą czasu. Wrażenia? Były to niezapomniane 2 tygodnie mojego życia! Widziałem i przeżyłem wiele. Mając tyle ciekawych wspomnień i tak wycieczka ta kojarzyć mi się będzie do końca życia z poznaną na trakcie Maricruz i tym, że całkowicie przez przypadek rozbudziła moją ciekawość twórczością Pascala Gaigne. Poza Szyją żyrafy przywiozłem z Hiszpanii dwa inne soundtracki jego autorstwa: Solisterrae oraz Las Voces de la Noche. Na inne niestety nie starczyło mi hajsu.

P.S. Chyba wyrosłem z punk rocka. Dam sobie więc z nim siana na jakiś czas i poświęcę całą uwagę muzyce filmowej…

Najnowsze recenzje

Komentarze