Mimo, że Ennio Morricone w powszechnej
świadomości słuchaczy rozpoznawany jest jako mistrz wspaniałej tematyki i emocjonalnego piękna, na soundtrackach
firmowanych jego nazwiskiem zawsze znajdzie się miejsce na fragment muzyki trudnej, mrocznej lub całkowicie nie pasującej do
materiału, który dominuje na płycie. Tacy są Nietykalni, Czerwony namiot, Misja czy Kino
Paradiso. To prawdopodobnie po części spełnienie osobistych ambicji kompozytora, który uciekając od etykietki
wiecznego mistrza lirycznego tematu, tego typu muzykę solennie uprawiał już w swojej twórczości klasycznej (zresztą ponoć nie
da się jej słuchać…). Morricone oczywiście przy swoim gigantycznym dorobku nie mógł opisywać tylko wielkich dramatycznych
fresków bądź miłosnych historii. Znalazł się również czas na horror czy thriller w stylu Egzorcysta II albo Frantic.
Chyba najbardziej znaną pozycją w tym nurcie jest dość unikalna muzyka do kultowego już dziś filmu Johna Carpentera z 1982
roku pt. Coś. Decyzja o zatrudnieniu Morricone jest dość dziwna, ponieważ Carpenter zwykł sam być sobie
kompozytorem w swoich filmach (osiągając bardzo ciekawe wyniki!) i również tutaj pewne wpływy elektroniki uprawianej
przez reżysera „przelały” się na Włocha. Cóż, Ennio nie takie zlecenia przyjmował, więc dlaczego nie napisać muzyki do horroru
s-f rozgrywającego się na odciętej od świata Antarktydzie?
Album z Coś, podobnie jak inne wydania Morricone, totalnie nie przejmuje się filmową chronologią. Jeszcze większym
dziwadłem jest to, że większości muzyki na albumie po prostu w filmie nie ma. Tak naprawdę mamy więc do czynienia z takim
image albumem, rozprawką na temat „Morricone, terror i niekończąca się, lodowa pustynia”. Będąc w zgodzie z
obowiązującymi wtedy trendami, Coś to połączenie (ale nie w obrębie utworów) elektroniki i orkiestry. Ta pierwsza to
przede wszystkim pamiętne, wzmagające napięcie i jakąś nie wytłumaczalną zagładę, zdublowane, elektroniczne uderzenie;
bardzo w poetyce syntezatorowych zmagań Carpentera. Muzyka to głównie kojarząca się z sekwencja otwierającą, doskonale
obrazowującą całkowitą obcość lodowej, antarktycznej pustyni pokazywanej z lotu ptaka. Nieoczekiwanie równie ciekawie
interpretuje otwarte zakończenie filmu, gdzie wypowiadany jest następujący dialog: „co robimy?” – „czekamy…”. A pulsujące,
podwójne uderzenie zaczyna odmierzać czas… Ten w zasadzie banalny zamysł mimo, że jak wyżej wspomniałem, towarzyszy
początkowi filmu, do znalezienia jest dopiero w środku albumu. Oprócz „Humanity (Part II)” możemy spotkać bardzo
irytującą, dziś już raczej postarzałą muzykę elektroniczną, która np. w „Eternity” imituje organ kościelny i jest bardzo
podobna do fragmentu niemal 20 lat późniejszej Misji na Marsa. Morricone zdecydowanie skopiował zamysł tego
utworu. Inny utwór to „Sterilization”, z takim „taniuchnym” motywem, który dla słuchaczy nie mogących strawić
elektronicznych eksperymentów przełomu lat 70-ych i 80-ych w stylu Tronu czy Maurice’a Jarre’a, będzie chyba
prawdziwą katorgą…
Drugą stroną The Thing jest stonowany,
odosobniony underscore na instrumenty smyczkowe, który zajmuje czas pozostałej (większej) liczby utworów. Muszę
przyznać, że Morricone potrafi tworzyć znakomity, gęsty klimat zagrożenia i horroru. Powolne akordy na fortepian czy
przepełnione strachem, smyczkowe pasaże (podobnie jak Goldsmith) w dolnych rejestrach potrafią zaintrygować. Czuć klimat
wyczekiwania i strachu przed czymś przerażającym. Kompozytor korzysta ze swych doświadczeń choćby przy Orce
czy La Tenda Rossa i buduje niezwykle chłodną, wręcz lodowatą atmosferę niewyjaśnionego. Muzyka tego typu w
filmie oczywiście istnieje w tle, „przypatrując się” powolnym jazdom kamery po siedzibie naukowców bądź lodowym pejzażom i
tak naprawdę chyba jedyny raz zaznacza się na dłużej w pamięci, gdy ekipa ratunkowa po raz pierwszy ogląda w epickim ujęciu
szczątki rozbitego statku. Chciałbym zwrócić jeszcze uwagę na dwa fragmenty. Jeden to „Contamination” – zupełny
chaos, stworzony poprzez uderzanie w struny wielu instrumentów – muzycy musieli mieć kapitalną zabawę! Drugi to
„Bestiality”, napisane praktycznie jak współczesna, trudna muzyka klasyczna. Nie potrafię sobie wyobrazić, gdzie
mogłaby ona pasować w filmie Carpentera… Zupełny odlot Morricone :). Z pewnością Ennio Morricone skomponował
najbardziej odpowiednią muzykę dla Coś, niestety biorąc pod uwagę jej skrajną „słuchalność”, ambientowy charakter
oraz długość (do kupy 50 minut!), może najzwyczajniej w świecie zanudzić – ponieważ jest praktycznie taka sama w każdym
utworze.
Coś zainteresuje prawdopodobnie tylko fanów filmu i kompozytora. Muzyka na wskroś trudna, nie przystępna, zupełnie
czasami odstraszająca swym mroźnym charakterem – jak Antarktyda. Posiada podobny wydźwięk jak choćby Marsz
pingwinów, jednak w atrakcyjności i „słuchalności” jest już kolosalna różnica. Mimo tego trzeba sobie jasno powiedzieć – na
potrzeby filmu Carpentera jest to kompozycja znakomita i z całkowitą pewnością raz jeszcze dowodzi bardzo szerokiego
wachlarza umiejętności maestro Morricone. Niewątpliwie był to dla niego pouczający eksperyment, co szczególnie widać w
samej elektronice, choć partie na dysonującą orkiestrę zdradzają również jego fascynację tymi formami ekspresji. Warty
zapamiętania będzie chyba jedynie słynny elektroniczny rytm, szalenie prosty i efektywny. Poza tym, nie słyszę tutaj niczego, co
zainteresowałoby przeciętnego fana muzyki filmowej. Lubiący skomplikowane, muzyczne formy zatrzymają się chwilę przy
klimatycznym underscore, ale po pierwszym, 7-minutowym utworze usłyszą chyba już wszystko co mogłoby ich w
The Thing zafascynować. Nie wiem nawet czy najbardziej wytrwali fani kompozytora potrafią spokojnie i bez problemu
przejść przez ten album.