Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Thing, the (Coś)

(1982)
4,5
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Mimo, że Ennio Morricone w powszechnej

świadomości słuchaczy rozpoznawany jest jako mistrz wspaniałej tematyki i emocjonalnego piękna, na soundtrackach

firmowanych jego nazwiskiem zawsze znajdzie się miejsce na fragment muzyki trudnej, mrocznej lub całkowicie nie pasującej do

materiału, który dominuje na płycie. Tacy są Nietykalni, Czerwony namiot, Misja czy Kino

Paradiso. To prawdopodobnie po części spełnienie osobistych ambicji kompozytora, który uciekając od etykietki

wiecznego mistrza lirycznego tematu, tego typu muzykę solennie uprawiał już w swojej twórczości klasycznej (zresztą ponoć nie

da się jej słuchać…). Morricone oczywiście przy swoim gigantycznym dorobku nie mógł opisywać tylko wielkich dramatycznych

fresków bądź miłosnych historii. Znalazł się również czas na horror czy thriller w stylu Egzorcysta II albo Frantic.

Chyba najbardziej znaną pozycją w tym nurcie jest dość unikalna muzyka do kultowego już dziś filmu Johna Carpentera z 1982

roku pt. Coś. Decyzja o zatrudnieniu Morricone jest dość dziwna, ponieważ Carpenter zwykł sam być sobie

kompozytorem w swoich filmach (osiągając bardzo ciekawe wyniki!) i również tutaj pewne wpływy elektroniki uprawianej

przez reżysera „przelały” się na Włocha. Cóż, Ennio nie takie zlecenia przyjmował, więc dlaczego nie napisać muzyki do horroru

s-f rozgrywającego się na odciętej od świata Antarktydzie?

Album z Coś, podobnie jak inne wydania Morricone, totalnie nie przejmuje się filmową chronologią. Jeszcze większym

dziwadłem jest to, że większości muzyki na albumie po prostu w filmie nie ma. Tak naprawdę mamy więc do czynienia z takim

image albumem, rozprawką na temat „Morricone, terror i niekończąca się, lodowa pustynia”. Będąc w zgodzie z

obowiązującymi wtedy trendami, Coś to połączenie (ale nie w obrębie utworów) elektroniki i orkiestry. Ta pierwsza to

przede wszystkim pamiętne, wzmagające napięcie i jakąś nie wytłumaczalną zagładę, zdublowane, elektroniczne uderzenie;

bardzo w poetyce syntezatorowych zmagań Carpentera. Muzyka to głównie kojarząca się z sekwencja otwierającą, doskonale

obrazowującą całkowitą obcość lodowej, antarktycznej pustyni pokazywanej z lotu ptaka. Nieoczekiwanie równie ciekawie

interpretuje otwarte zakończenie filmu, gdzie wypowiadany jest następujący dialog: „co robimy?”„czekamy…”. A pulsujące,

podwójne uderzenie zaczyna odmierzać czas… Ten w zasadzie banalny zamysł mimo, że jak wyżej wspomniałem, towarzyszy

początkowi filmu, do znalezienia jest dopiero w środku albumu. Oprócz „Humanity (Part II)” możemy spotkać bardzo

irytującą, dziś już raczej postarzałą muzykę elektroniczną, która np. w „Eternity” imituje organ kościelny i jest bardzo

podobna do fragmentu niemal 20 lat późniejszej Misji na Marsa. Morricone zdecydowanie skopiował zamysł tego

utworu. Inny utwór to „Sterilization”, z takim „taniuchnym” motywem, który dla słuchaczy nie mogących strawić

elektronicznych eksperymentów przełomu lat 70-ych i 80-ych w stylu Tronu czy Maurice’a Jarre’a, będzie chyba

prawdziwą katorgą…

Drugą stroną The Thing jest stonowany,

odosobniony underscore na instrumenty smyczkowe, który zajmuje czas pozostałej (większej) liczby utworów. Muszę

przyznać, że Morricone potrafi tworzyć znakomity, gęsty klimat zagrożenia i horroru. Powolne akordy na fortepian czy

przepełnione strachem, smyczkowe pasaże (podobnie jak Goldsmith) w dolnych rejestrach potrafią zaintrygować. Czuć klimat

wyczekiwania i strachu przed czymś przerażającym. Kompozytor korzysta ze swych doświadczeń choćby przy Orce

czy La Tenda Rossa i buduje niezwykle chłodną, wręcz lodowatą atmosferę niewyjaśnionego. Muzyka tego typu w

filmie oczywiście istnieje w tle, „przypatrując się” powolnym jazdom kamery po siedzibie naukowców bądź lodowym pejzażom i

tak naprawdę chyba jedyny raz zaznacza się na dłużej w pamięci, gdy ekipa ratunkowa po raz pierwszy ogląda w epickim ujęciu

szczątki rozbitego statku. Chciałbym zwrócić jeszcze uwagę na dwa fragmenty. Jeden to „Contamination” – zupełny

chaos, stworzony poprzez uderzanie w struny wielu instrumentów – muzycy musieli mieć kapitalną zabawę! Drugi to

„Bestiality”, napisane praktycznie jak współczesna, trudna muzyka klasyczna. Nie potrafię sobie wyobrazić, gdzie

mogłaby ona pasować w filmie Carpentera… Zupełny odlot Morricone :). Z pewnością Ennio Morricone skomponował

najbardziej odpowiednią muzykę dla Coś, niestety biorąc pod uwagę jej skrajną „słuchalność”, ambientowy charakter

oraz długość (do kupy 50 minut!), może najzwyczajniej w świecie zanudzić – ponieważ jest praktycznie taka sama w każdym

utworze.

Coś zainteresuje prawdopodobnie tylko fanów filmu i kompozytora. Muzyka na wskroś trudna, nie przystępna, zupełnie

czasami odstraszająca swym mroźnym charakterem – jak Antarktyda. Posiada podobny wydźwięk jak choćby Marsz

pingwinów, jednak w atrakcyjności i „słuchalności” jest już kolosalna różnica. Mimo tego trzeba sobie jasno powiedzieć – na

potrzeby filmu Carpentera jest to kompozycja znakomita i z całkowitą pewnością raz jeszcze dowodzi bardzo szerokiego

wachlarza umiejętności maestro Morricone. Niewątpliwie był to dla niego pouczający eksperyment, co szczególnie widać w

samej elektronice, choć partie na dysonującą orkiestrę zdradzają również jego fascynację tymi formami ekspresji. Warty

zapamiętania będzie chyba jedynie słynny elektroniczny rytm, szalenie prosty i efektywny. Poza tym, nie słyszę tutaj niczego, co

zainteresowałoby przeciętnego fana muzyki filmowej. Lubiący skomplikowane, muzyczne formy zatrzymają się chwilę przy

klimatycznym underscore, ale po pierwszym, 7-minutowym utworze usłyszą chyba już wszystko co mogłoby ich w

The Thing zafascynować. Nie wiem nawet czy najbardziej wytrwali fani kompozytora potrafią spokojnie i bez problemu

przejść przez ten album.

Najnowsze recenzje

Komentarze