Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Arnold

007 – Tomorrow Never Dies (Jutro Nie Umiera Nigdy)

(1997)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Przygody Jamesa Bonda to jedna z najdłuższych serii filmowych jakie kiedykolwiek spłodziła kinematografia. Wystarczająco długa, by za jakiś czas przypiąć jej status serialu, bowiem niemalże cyklicznie, co kilka lat przygody agenta 007 odżywają w kinach całego świata. Do tej pory powstało ich już 21 i jak domniemam na tym się nie skończy. Właściwie wielokrotnie już mówiono o domniemanym zakończeniu produkcji, jednakże chęć dobrania się do kieszeni widzów ciągle bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Nie dziwne zatem, że jakość „produktu” spada po równi pochyłej… odwrotnie proporcjonalnie do jego strony wizualnej, która stawia w niezręcznej sytuacji pierwsze filmy z tej serii. Amatorów taniej rozrywki nie trzeba szukać ze świecą, toteż każda kolejna część przygód Bonda znajdowała swoją widownię. Po efektownym Goldeneye przyszedł czas na jeszcze bardziej efektowne Jutro Nie Umiera Nigdy, które zyskało tym razem coś więcej niźli kolejną porcję wybuchów, strzelanin i pięknych kobiet. Zyskało w końcu godną oprawę muzyczną.

Stosunkowo ciężko jest mi wyrażać się jakkolwiek pozytywnie o muzyce Erica Serry do Goldeneye, bowiem ilekroć próbowałem mierzyć się z soundtrackiem, tylekroć przegrywałem, gubiąc się gdzieś po drodze w gąszczu syntetycznego dźwięku w jakim roztapiał się album. Wrażenia wyniesione z filmu też nie napawały zbytnim optymizmem. Cieszyło zatem niezmiernie, że producenci postanowili zainwestować w nową personę. Wybór padł na Davida Arnolda – postać funkcjonującą co prawda od zaledwie paru lat w branży, ale wykazującą niezwykły potencjał i zaangażowanie w to co robi. Pomimo niewielkiego stażu, obcowanie z kinem blockbusterowym nie było mu już obce. Wystarczy tylko wspomnieć jego stojące na wysokim poziomie ścieżki do filmów Emmericha: Gwiezdne Wrota, czy Dzień Niepodległości. Bond to jednak inna para kaloszy, kaloszy co jak co już nieco wytartych i schodzonych. Gdy więc Arnold przejmował je w spadku pozostały mu tylko dwa wyjścia: albo wyrzuci je i zrobi sobie nowe, albo weźmie je na warsztat i nareperuje. Większość zgodnie wybrałaby to pierwsze rozwiązanie, bo jest łatwiejsze. Zrobił tak między innymi Serra, a efekty mówią same za siebie. David Arnold zaryzykował i jak się okazało, ryzyko to było słuszne.

Sukces partytury do Jutro Nie Umiera Nigdy w większej mierze leży w nowatorskim podejściu do spuścizny Barry’ego. Arnold nie kombinował zbytnio. Po prostu zaabsorbował to co zostało wcześniej stworzone, łącznie z paletą tematyczną i niektórymi elementami stylistycznymi, a następnie przełożył to na język współczesnej muzyki filmowej, nacechowanej dynamiczną akcją, z nieodzownym elektronicznym akcentem. Sam element elektroniczny nie był żadną nowością, bowiem już wcześniejsi kompozytorzy Bonda (łącznie z Barrym) zabawiali się syntetycznymi dźwiękami, ale nie w tak śmiały, a zarazem umiejętny sposób jak to zrobił tutaj Arnold. Brytyjczyk uczynił zeń załącznik sprowadzającą czasami pełnoorkiestrową teksturę na grunt nowoczesnej elektronicznej rytmiki, zakrawając miejscami o brzmienia rodem z kuźni Media Ventures. Wyraźnie jawi się to w muzyce akcji, dynamicznej, porywającej i doskonałej technicznie pod każdym względem. Utwory pokroju Underwater Discovery lub Back Seat Driver stanowią idealne uzupełnienie nowego image serii, o którym wspominałem co nieco w pierwszym akapicie. Niemniej jednak elektronika to tylko cacko urozmaicające i tak barwną kompozycję Arnolda, a tą tworzy głównie bardzo rozległa orkiestra symfoniczna. Z typową dla hollywoodzkich superprodukcji pompą wciska w fotel, ilekroć na ekranie podziwiamy jakieś ożywione strzelaninami i efektami sceny. Takich jest w JNUN niemało, toteż nuda bezpośrednio nam nie zagrozi. Od początku atakować nas bowiem będzie przykuwający uwagę action-score w White Knight, czy The Sinking of The Devonshire. Tendencja ta z drobnymi przerwami utrzymywać się będzie do finału płyty.

Fundamentem na którym Arnold opiera swoją kompozycję nie jest wcale sama muzyka akcji, tylko podłoże melodyjne z której się ona rodzi, tudzież szeroki jak delta Nilu zbiór tematyczny. Czołówka, temat Bonda, motyw szpiegowski, akcji… to wszystko, co od kilkudziesięciu lat przewijało się przez partytury Barry’ego i Normana wylewa się teraz z każdego zakamarka Jutro Nie Umiera Nigdy . Ciekawe są nie tyle same nawiązania do tych melodii co ich aranżacje, czasami dosłownie wyrwane z klasycznych Bondów (Company Car), innym razem opatulone serią syntetycznych sampli (Hamburg Break In / Out). Po raz kolejny orkiestrujący przy boku Arnolda, Nicholas Dodd spisał się na medal. Do tego i tak bogatego zbioru melodii, kompozytor dorzuca jeszcze dwa nowe tematy, specjalnie stworzone na potrzeby tej części. Oba staną się później punktem wyjścia do stworzenia linii melodyjnych piosenek promujących film.

Tak się mniej więcej sytuacja prezentuje w obrazie. Co do samego soundtracku wydanego przez A&M Records miałbym pewne obiekcje. Nie będzie nim czas odsłuchu, bo pod tym względem wydanie jest wręcz idealne. Problem stanowi zawartość krążka, który słabo odzwierciedla pełnię dzieła jakie popełnił Arnold. Tak się składa, ze miałem okazję zmierzyć się z kompletnym materiałem pochodzącym z sesji nagraniowych i porównując te płyty, selekcja utworów jaką zastosowała wytwórnia wydała mi się nie do końca trafna. Dysproporcja jaka rośnie pomiędzy ilością materiału z pierwszej połowy filmu, a tą z drugiej jest ogromna. Poza tym soundtrack choruje na kompletny brak obróbki utworów, co zresztą powielać się będzie w przyszłych albumach. O wiele lepiej sprawdziłby się tu montaż suitowy, który wyeliminowałby zbędny muzyczny balast i uwolnił miejsce na inne utwory warte uwagi, a które to zostały pominięte przy kompletowaniu albumu. Oddzielną sprawą są bonusy. Otwierająca krążek piosenka promująca Sheryl Crow spisuje się nienajgorzej, choć zupełnie ustępuje Surrender K.D. Lang, nawołującego do klasycznej formy bondowskiej piosenki. Płytę wieńczy całkiem fajny trzyminutowy remix Moby’ego na tematy główne.

Wykluczając sprawy wydawnicze z szerszego kryterium oceniania, należy pogratulować Arnoldowi trafnej i poniekąd rewolucyjnej w bondowskiej serii ścieżki. By podsumować to wszystko posłużę się żargonem miłośników motoryzacji: otrzymujemy luksusowy model z bogato zdobionym wnętrzem i wszystkimi niezbędnymi do szczęścia bajerami. Z tego tytułu zachęcam serdecznie do korzystania z owego „luksusu”.

P.S.: Powyższy tekst napisany został w oparciu o płytę wydaną przez A&M Records. Istnieje jeszcze krążek wypuszczony przez Chapter skupiający w sobie prawie 65 minut muzyki + wywiad z Arnoldem. Znalazło się tam wiele utworów akcji z drugiej połowy filmu, które zostały pominięte w pierwotnym wydaniu. Niestety w naszym kraju dysk ten jest raczej niedostępny, ale zainteresowani z pewnością będą mogli sprowadzić go poprzez jakiś zagraniczny sklep internetowy. 🙂

Inne recenzje z serii:

  • Blood Stone (vg)
  • From Russia With Love
  • Goldfinger
  • Thunderball
  • You Only Live Twice
  • On Her Majesty’s Secret Service
  • Diamonds Are Forever
  • Goldeneye
  • World Is Not Enough
  • World Is Not Enough – Expanded Edition
  • Die Another Day
  • Die Another Day – Expanded Edition
  • Casino Royale
  • Quantum of Solace
  • Skyfall
  • Spectre
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze