Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Perfect Storm, the (Gniew oceanu)

(2000)
4,5
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 15-04-2007 r.

Wolfgang Petersen był kiedyś świetnym reżyserem, żeby wspomnieć tylko Okręt czy pierwszą część Niekończącej się opowieści. Niestety, udał się do Hollywood. Bodaj najlepszym amerykańskim filmem Niemca był thriller Na linii ognia z Clintem Eastwoodem i genialnym Johnem Malkovichem. Potem niestety równia pochyła. Najpierw Air Force One, absurdalny, choć nawet niezły film akcji z Harrisonem Fordem, potem Gniew oceanu, a ostatnio Troja i Posejdon, którego na wszelki wypadek wolałem nie oglądać. The Perfect Storm, bo taki oryginalny tytuł ma przygodowy Gniew oceanu jest adaptacją bestsellerowego reportażu Sebastiana Jungera (w Polsce Sztorm doskonały) o załodze kutra Andrea Gail, który wypłynął na łowy w okolicach Gloucester i trafia prosto w środek wielkiej burzy, powstałej w wyniku połączenia dwóch mocnych sztormów. W rolach głównych wystąpili aktorzy znamienici, George Clooney, Mark Wahlberg czy John C. Reilly. Można zobaczyć także zapomnianą nieco, choć w swoim czasie dość popularną, Mary Elizabeth Mastrantonio. Film

jest zrealizowany bardzo dobrze, choć do doskonałości mu trochę daleko.

Petersen ponoć od dawna chciał współpracować z Jamesem Hornerem, ale w przypadku Air Force One twórca Titanica nie miał czasu, więc zatrudniono zastąpionego potem Jerrym Goldsmithem Randy’ego Newmana. Tutaj na szczęście Oscarowy kompozytor miał czas i mówi, że bardzo chciał zilustrować tę historię. Ciekawe, że nie miał już dość katastroficznych historii morskich, chociaż trzeba przyznać, że Titanic na pewno go pokaźnie wzbogacił. Przy Gniewie oceanu wykorzystał jak zwykle pełną orkiestrę i elektronikę. Dodał do tego gitary, akustyczną i elektryczną.

Wydany przez Sony Classical (po wielkim sukcesie Titanica Horner jest „artystą Sony Classical”) album rozpoczyna Coming Home from the Sea. Zapowiada on brzmienie całej ścieżki. Najpierw subtelnie – gitara z rogiem, potem już wchodzi orkiestra. Widać tu jak na dłoni największą zaletę, ale niestety i wadę, ścieżki. Kompozytor stworzył około czterech tematów. Problem polega na tym, że niestety cały czas je powtarza. Oczywiście, nie należy on do mistrzów underscore, ale powtarzanie kilku melodii, niezależnie od tego jakiej one są jakości, przez ponad 70 minut to mała przesada. Trzeba przyznać, że są one świetne, a aranżacja na perkusję, gitarę elektryczną i rogi to coś naprawdę genialnego i należącego do zdecydowanej czołówki w karierze Hornera.

Z oczywistych względów – wiecznego powtarzania tematyki w różnych aranżacjach trudno wymieniać poszczególne przykłady, ponieważ wszystkie utwory są do siebie podobne. Spróbujmy więc dokonać ogólniejszej oceny całości. Jak zwykle James Horner okazał się świetnym orkiestratorem, a przepływ albumu (dosłownie) jest znakomity. Chodzi o to, że jednym z ważniejszych elementów partytury jest wrażenie wiecznego ruchu. Najlepiej to widać po Let’s Go Boys, gdzie smyczki próbują udawać poruszanie się po wodzie. Pamiętam, że w okresie, gdy jeszcze nie znosiłem Titanica, dziwiło mnie, że w ten właśnie sposób nie brzmiała muzyka do filmu Camerona. Mimo mniej lub bardziej kameralnych fragmentów (jak chociażby utwór drugi) co niektórych może zachwycić epicki rozmach. Pomijając jeden z najlepszych pomysłów, jakim jest znana z utworu pierwszego aranżacja tematów na gitarę, perkusję i orkiestrę, wiele tu działających na wyobraźnię fragmentów wręcz krajobrazowych. Dzięki temu oddziaływaniu mamy do czynienia z muzyką ilustracyjną w dobrym znaczeniu tego słowa. Objawia się to nie przez mickey-mousing, ale przez orkiestracje pobudzające naszą imaginację. Działanie w filmie to kwestia zupełnie inna, niestety niektóre najlepsze i najbardziej kreatywne (nie pod względem oryginalności, lecz technicznym) fragmenty najzwyczajniej w świecie tam giną. A szkoda.

Pewne zmiany zapowiada To the Flemish Cap. Utwór ten jest dużo mroczniejszy od często inspirujących i optymistycznych (odwzorowujących psychikę całej załogi Andrei Gail), mimo powtórzenia epickiej aranżacji z Coming Home from the Sea. Po raz pierwszy słyszymy także muzykę akcji, która będzie rządzić przez najbliższe niemal pół godziny albumu. Jednym z ciekawszych i naprawdę oryginalnych pomysłów na nią jest próba orkiestrowego oddania wielkości fal podczas sztormu. Pojawia się tutaj też nowy temat. Po raz pierwszy też mamy dość duże dysonanse i dynamikę. Właśnie muzyka akcji prawie kompletnie ginie w filmie, chociaż pod wieloma względami należy do najlepszych w karierze Hornera. Mimo bardzo dobrej zwykle techniki kompozytor rzadko sięga takiego poziomu orkiestracji i kompleksowości, jaki mamy tutaj, w Samuel’s Death z Wichrów namiętności czy niedawnego Rescue and Breakout z The Missing. Na pewno jest to najlepsza realizacja konwencji stworzonej w Courage under Fire i przedłużonej w Titanicu. Pomijam tu Maskę Zorro, ponieważ tamten film odwołuje się do Złotej Ery Hollywood i przez to wykorzystuje odrobinę inne metody ilustracyjne. Oczywiście istnieje także problem oryginalności, mamy tu wiele nawiązan – od Titanica po wręcz Star Treka, jak chociażby na początku Small Victories. Ta nieco Prokofiewowska stylistyka pasuje jednak do triumfalnych fragmentów. Dość często (tak samo tutaj, jak i we wcześniejszych utworach) kompozytor nawiązuje do Apollo 13, jednej z najlepszych swoich prac. Najlepsze jest jednak Coast Guard Rescue. James Horner w najwyższej formie tworzy muzykę akcji. Wiele znakomitych melodii, fragmentów, ale i niestety słynny czteronutowy motyw zagrozenia, który tutaj w odróżnieniu od późniejszego Wroga u bram trochę burzy konwencję, tak jakby został nadbudowany nad resztę w ostatniej chwili. Pojawia się tu też jeden motyw, który zostanie potem powtórzony w Wrogu u bram a także kompozytor wykorzysta go jako budulec muzyki akcji w Troi. Po dość brutalnym początku Rogue Wave przechodzi w smutną, ale dość kameralną muzykę. Nie przeszkadza to jednak wrócić do znanego nam zbyt dobrze czteronutowca.

Ostatnim utworem partytury jest There’s No Goodbye, There’s Only Love, cytat z filmu, który swoją drogą nadawałby się spokojnie na jeden z typowych Hornerowskich tytułów. Album zaś kończy piosenka Yours Forever w wykonaniu Johna Mellencampa. Trudno mi ją ocenić, bo o ile sama melodia i aranżacja są całkiem ładne, sądzę, że wokal mógłby być nieco lepszy. Ogólnie jest to bardzo dobra ścieżka, którą polecam jednak z pewną rezerwą. Tematy są naprawdę znakomite, ale Horner prawie je niszczy wiecznym powtarzaniem. Poza tym rozczarowuje w filmie, o co kompozytor oskarża Petersena, który miał zmiksować muzykę za cicho (chociaż tutaj James Horner jest dla mnie żadnym autorytetem, niestety). Na albumie jednak świetnie zorkiestrowaną i bardzo jednak klasycznie skonstruowaną (znam kogoś, kto twierdzi wręcz, że kompozytor pisał niejako poza filmem, próbując skonstruować ścieżkę jak symfonię) partyturę uważam za jedną z najlepszych w twórczości kompozytora ostatnich 10 lat.

Najnowsze recenzje

Komentarze