Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Trevor Jones

Merlin

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Legendy arturiańskie to od dawna nie tylko wyzwanie dla filmowców, ale i kompozytorów. Mistyczny świat czarów, poezji i mitów przy odrobinie wyobraźni daje niesamowite pole do popisu. I choć światem tym od dawna już rządzi konwencja celtycka, to jednak zaklęta w nim narracyjność i epika sprawia, że niemal każda ilustracja do tego typu produkcji wybija się ponad przeciętność. I wcale nie ma znaczenia czy autorem muzyki jest Miklos Rozsa, czy Lee Holdridge. Nawet gdy muzycznym opowieścią brak oryginalności i pomysłowości, niemal zawsze nadrabiają to słuchalnością.

Jeśli chodzi o świat fantasy Trevor Jones ma duże doświadczenie. Jego wielka kariera kompozytora filmowego zaczęła się bowiem od filmu dotyczącego właśnie legend arturiańskich. Chodzi oczywiście o „Excalibur” Johna Boormana. I choć reżyser wykorzystał w obrazie przede wszystkim Carminę Buranę Carla Orffa, to jednak partytura Jonesa (chyba nieco dzięki utworom swego wielkiego kolegi) została zauważona. Potem przyszły oczywiście kompozycje do hitów fantasy Jima Hensona „Dark Crystal” i utrzymane w stylu lat 80 Labirynth. Nie wiem czy ten ostatni zraził Jonesa do gatunku, faktem jest, że powrót do kina fantasy nastąpił dopiero w roku 1998 za sprawą Merlina, miniserialu najeżonego gwiazdami (Sam Neil, Helena Bonham Carter, John Gilgud, Rutger Hauer, Martin Short, Miranda Richardson). Paradoksalnie był to powrót do korzeni – właśnie do legend arturiańskich, które jednak tym razem pokazano nie z tradycyjnego punktu widzenia Artura, lecz od strony wielkiego, aczkolwiek zwykle marginalizowanego czarodzieja. Porównując „Excalibur” z wyreżyserowanym przez Steve Barrona filmem, możemy wyraźnie zauważyć jaką ewolucję przeszedł styl Jonesa. Od elektronicznego underscoru, wzbogaconego archeologicznym folkiem, po silną tematykę i pełną niezwykłych orkiestracji muzykę akcji.

Soundtrack do Merlina, to także innego rodzaju ciekawostka. Jest on bowiem namacalnym dowodem na to, iż muzyka nagrana na potrzeby telewizji, może z powodzeniem konkurować z tą powstałą dla wysokobudżetowych produkcji kinowych. Spytacie się pewnie jak to możliwe. Przecież zazwyczaj w tego typu produkcjach na muzykę skąpi się grosza, przez to nawet jeśli sama kompozycja jest niczego sobie, to jednak nagrana przez kameralną orkiestrę nie wiele może zdziałać. W przypadku Merlina, twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, iż jednym z głównych elementów, które wykreują magiczny świat pradawnych legend jest ilustracja dźwiękowa. Stąd wybór sprawdzonego kompozytora nie tylko w kinie, ale i w telewizji (Jones pisał oprawę do wcześniejszej produkcji Hallmarku, a mianowicie do „Podróży Guliwera”), a także zaangażowanie orkiestry z prawdziwego zdarzenia. I to nie byle jakiej, bo samej London Symphony Orchestra. Interesujące jest to, iż dzięki tym zabiegom podczas oglądania filmu można odnieść dojmujące wrażenie, iż więcej pietyzmu poświęcono w nim właśnie stronie dźwiękowej, niż wizualnej (nieco naiwne, szczególnie dziś, komputerowe efekty specjalne).

Partyturę do „Merlina” Jones kształtuje w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób. Całość osadzona jest bowiem na „trzonie” niezwykle mocnego tematu, który co jakiś czas powraca w przeróżnych aranżacjach. Wszyscy wiemy, że nie jest to nic odkrywczego, ale kompozytor jak nikt potrafi pisać tak plastyczne motywy, że dają się one formować na wiele sposobów, jednocześnie nie zatrącając swej podstawy. A podstawą tematu jest w tym wypadku magia. Słuchając tych kompozycji wiemy od razu w jakim świecie toczy się akcja, czujemy zapach legendy, powiew mistycyzmu, gorący oddech przedziwnych fantastycznych kreatur. Chyba najlepiej można to sprawdzić słuchając najładniejszej wersji głównego motywu, kończącego płytę In Search of the Grail, minisuity która w niebywale płynny sposób żegluje po wielu różnych uczuciach, od postaw heroicznych, po romantyczne, od życia, po śmierć. Drugim elementem sprawiającym, że „Merlin” to muzyka niezwykła, jest cudowny wręcz action score. Rzadko zdarza mi się chwalić kompozytora, który za pomocą klasycznych, konwencjonalnych środków stworzył muzykę akcji nie wpadającą w pułapkę ilustracjonizmu (nawet w takim Griffins), lecz jest pasjonującym przeżyciem, genialnie oddziałującym w filmie, ale również słuchalnym na albumie. Choć na pierwszy rzut ucha kompozycje zdają się brzmieć chaotycznie, to jednak po kilku przesłuchaniach zaczynamy dokładnie rozumieć ich składnie. Dużą zasługą jest tu także wykonanie. I nie mam tu na myśli samej London Symphony Orchestra, ale chodzi mi też o błyskotliwy mariaż elektroniki, jaki udaje się Jonesowi uzyskać w wielu utworach. Wszystkie te moje zachwyty chyba najlepiej realizują się we wspaniałym The Walls are Whispering które jest dla mnie esencją muzyki fantasy. I proszę mi wierzyć, piszę to z pełną premedytacją, znając dobrze „Władcę Pierścieni”. W tym jednym utworze Jonesowi udaje się bowiem wepchnąć swój styl do epickiej konwencji fantasy, nie niszcząc niczego.

Mimo tych moich zachwytów płyta nie jest idealna. Jej największą wadą jest zły montaż. Koszmarnie długie, czternastominutowe utwory można wybaczyć Vangelisowi (który w ciągu całego kwadransa, właściwie oscyluje wokół jednego tematu), tutaj jednak są najzwyklejszą zbrodnią. Weźmy nasz wspaniały The Walls are Whispering. Kawałek ten można by bez żadnego bólu podzielić na siedem, albo osiem fragmentów i gwarantuje Wam, że nikt by się nie zorientował, że kiedyś była to jedna, długa suita. Drugim minusem albumu jest pewno „załamanie”, które czujemy mniej więcej po połowie płyty (po utworze Griffins). Ani A Game of Intrigue, ani Mab’s Demise a już w szczególności wlokące się May Angels Fly Thee Home nie dają tyle satysfakcji, co początkowe, błyskotliwe szarże Jonesa. Dopiero dwa ostatnie utwory (z genialnie brzmiącym w filmie Reunited) zmywają to złe wrażenie, sprawiając, iż odbiór „Merlina” dla każdego wrażliwego na muzykę melomana nie może być inny jak pozytywny. Ostatnią wadą partytury są jej nieoryginalności. Choć pieje z zachwytu nad koncepcją masywnej, pomysłowej orkiestracji, to obiektywnie musze przyznać, iż jest ona niezwykle podobna do innego, ciekawego, choć mocno zapomnianego dzieła Jonesa, a mianowicie do „Dark City” (z tym, że tam większą role odgrywa elektronika). Wnikliwi mogą też zauważyć żywe echa hornerowskiego Bravehearta, podanego jednak w sosie stylu charakterystycznego tylko i wyłącznie dla Trevora Jonesa.

Wszystkie te wady nie przeszkadzają mi jednak uznać Merlina za płytę świetną, wspaniałą w filmie, ciekawą na albumie, płytę która dobitnie udowadnia, iż muzyka napisana na potrzeby produkcji telewizyjnej nie musi być gorsza, co więcej może zaskoczyć wspaniałą epickością, jakiej nie powstydziłby się żaden, nawet najdroższy film.

Najnowsze recenzje

Komentarze