Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Taro Iwashiro

Azumi

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Wszyscy wiedzą, że czasy Akiro Kurosawy i jego monumentalnych samurajskich widowisk dawno minęły. Niemniej jednak wielu Japończyków tęskni za filmami tego typu (stąd zapewne w latach 90 koszmarnie nieudana próba wskrzeszenia gatunku w filmie Heaven and Earth). Dzisiejsze kino, wciąż poszukujące tematu, wraca także do motywów walk samurajskich. Ponieważ jednak gatunek ten w klasycznym wydaniu jest zbyt nudny aby przyciągnąć młodego odbiorcę, twórcy kombinują. Tak też jest w przypadku Azumi. Choć konwencją obraz nawiązuje do kina samurajskiego, to w istocie jest to nic innego jak współczesna plastykowa opowieść (oparta zresztą na komiksie), przeznaczona dla, mających za nic prawdziwe historie czasów szogunatu, nastolatków. O tym, że nie jest to kino klasyczne informuje nas nie tylko scenariusz, stroje (jakże komiksowe), ale przede wszystkim muzyka, zupełnie odmienna od tradycyjnych, pełnorkiestrowych partytur samurajskich (dzieł Masoru Satoh czy Shinichiro Ikebe).

Taro Iwashiro, które jest autorem muzyki do Azumi, to twórca bardzo znany w kręgach muzyki do filmów opartych na komiksach. Ma na swoim koncie m.in. ilustracje do takich anime jak choćby „Flanders no inu”, czy „Rurôni Kenshin. Poza tym troszczył się także o oprawę dźwiękową do popularnej gry na PS2, a mianowicie do „Onimusha 2: Samurai Destiny”.

Wracając jednak do Azumi. Cóż… Nie jest to kino dla każdego. Bez wątpienia fani anime powinni być zadowoleni, gdyż film ten odwzorowuje niemal dosłownie świat znany z japońskich komiksów i kreskówek. Dynamiczna akcja, efektowne bitwy, gęsto padający trup, plastykowe zachowanie postaci, nietypowa muzyka łącząca delikatne orkiestrowe tło z nowoczesną elektroniką wspartą eterycznymi wokalami – jeśli wszystko to lubicie, Azumi jest dla was. Jeśli jednak nie jesteście w stanie pojąć klimatu tego typu opowieści nie macie czego tu szukać. Tym bardziej ze nie jest to historia tak uniwersalna, aby zadowolić każdego.

Jak zatem jest z muzyką? No, tu sprawa wygląda bardziej przystępnie, choć ci którzy nie dopuszczają w kompozycjach nowoczesnych elementów, łamiących konwencję, mogą mieć problemy z zachwytem nad partyturą Iwashiro. Kompozytor bowiem chciał z jednej strony zbudować ciekawy, nostalgiczny nastrój, pełen takiej „tęsknoty za utraconym dzieciństwem” (stąd zastosowanie eterycznych wokali, tła orkiestrowego, rozbudowanego aparatu fletów i piszczałek – Behind the Dream, Into the Sound of Darkness, In the Sense of Genuineness ), z drugiej zaś strony kompozytor bombarduje nas ultranowoczesną muzyką akcji opartą o brzmienia zarówno techno jak i gitary elektrycznej. Przyznam się, że w niektórych momentach takie zestawienia brzmią na prawdę rewelacyjnie (genialne On the Fates Field, część A Battle of Soul). W innych zaś jedynie poprawnie (The Guilts of Us – które stanowi taki japoński odpowiednik Elk Hunt Trevora Jonesa). Ciekawy jest także dramatyzm jaki tworzy Iwashiro. Dla mnie jest to taki „dramatyzm zastygłego czasu”. Kompozytor bowiem, jak przystało na autora japońskiego, minimalistycznymi środkami osiąga takie „zawieszenie dramatyczne”, które nie mając w sobie dynamiki emanuje wewnętrznym napięciem wyzwalającym ów konflikt. Widać to świetnie w utworze Entrance to the Depths ilustrującym bratobójczą walkę młodych wojowników. Każdy Hollywoodzki twórca zilustrowałby to raczej „płaczem” smyczków. Japończyk podchodzi do tego inaczej. Stara się sięgnąć do wnętrza i wyeksponować na plan pierwszy wewnętrzne napięcia (stąd użycie choćby delikatnego wokalu i australijskiego didgeridoo).

Jednak nawet dla fanów twórczości Iwashiro, partytura będzie posiadać wady. Jest tu bowiem kilka elementów istnie irytujących. Pierwszym z nich jest z pewnością wykorzystanie elektroniki. W niektórych utworach może ono przyprawić wytrawnego słuchacza o gęsią skórkę, gdyż zamiast pełnić funkcji ozdobnika trąci ona, nietypową jak dla Japończyków, amatorszczyzną (The Guilts of Us). Niewątpliwym minusem jest też stosunkowo mała różnorodność. Bez znajomości filmu tematy zlewają się w jedną długą suitę, która zdaje się wlec powoli jak żółw podchodzący pod Mont Everest A wlecze się długo ponieważ album ma 62 minuty). Ostatnim niedociągnięciem jest kwestia piosenki końcowej. Jest ona całkiem przyjemna żal jednak, że jej wewnętrzny, szkocki temat nie został wepchnięty do filmu (jest na napisach w menu DVD). Byłoby bardziej kolorowo i… postmodernistycznie

Podsumowując zatem: Taro Iwashiro udowadnia, że jest autorem mającym sporo do powiedzenia, autorem który mimo posiadania akademickiego wykształcenia zaskakuje swoją pomysłowością godną twórcy naiwnego, kompozytora do którego dokonań warto wracać.

Najnowsze recenzje

Komentarze