Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Troy (Troja)

(2004)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Ich Troja

Quo vadis James? To wprawdzie nie jest pytanie zadawane przez bohaterów filmu Troja, niemniej jednak wydaje się być nader adekwatne do tej epickiej ścieżki dźwiękowej jaką uraczył nas Horner. Gdy w 1995 roku kompozytor zbombardował nas kilkoma wyśmienitymi ścieżkami, tylko najwięksi malkontenci nie chcieli przyjąć do wiadomości, że mamy do czynienia z niezwykle utalentowanym kompozytorem, którego styl wkrótce może stać się alternatywą dla zaczynających trącić myszką kompozycji wielkich tuzów Hollywoodu. Prostota, melodyjność tematów, subtelne syntezatory, no i całkiem nowe podejście do muzyki dramatycznej. Już nie tylko zapchaj dziura, która na soundtracku męczy, a w kinie i tak jej nie słychać, lecz mini suita łącząca autonomię z służalczością. Wszystko to miało uczynić z Hornera najlepszego kompozytora „fabryki snów”. Kompozytora którego kochają zarówno fani jak i producenci. Niestety przewidywania nie do końca się sprawdziły. Już przeceniany Titanic był zapowiedzią większego kryzysu w jaki wpadł autor muzyki do Apollo 13. Powiedzmy to sobie szczerze Horner od dłuższego czasu jest w dołku i nie może się z niego wydostać. Tak jakby zgubił wszystkie pomysły kompozytorskie. Ciągle te same chwyty, totalny brak oryginalności. „Nuda, nuda, nuda, nic się nie dzieje”: jak mawiał inżynier Mamoń.

Gdy zwolniono Yareda i wybór padł na kompozytora muzyki do Bravehearta, który na cito miał stworzyć muzykę, można się było spodziewać, że dzieła wybitnego nie otrzymamy. Nie od dziś wiadomo, że Horner nie potrafi pisać pod presją (Aliens to najlepszy dowód). Wszyscy miłośnicy twórcy, mieli jednak w głębi serca nadzieję, że wielka epicka opowieść jaką jest Troja, będzie wreszcie szansą żeby się odbić od dna i wszystkich zaskoczyć czymś nowym, czymś na miarę choćby Legends of the Fall. Niestety mimo niewątpliwego drygu do pisania muzyki cechującej się rozmachem, powiedzmy to jasno, Horner zmarnował szansę jaką zaoferował mu los. Umarł kolejny kompozytor. Tym razem nie fizycznie, lecz symbolicznie, ale co to za różnica… Nastał czas opłakiwania…

Troja podzielona jest na 12 utworów, w którym brak w zasadzie głównego tematu z prawdziwego zdarzenia. W zamian dostajemy niezwykle długi (75:15), nudny jak flaki z olejem underscore, w którym brak koordynacji widać aż nazbyt dobrze. Wszystko się kompozytorowi rozłazi i miesza w jednym sosie chaosu dźwięków. Do tego dochodzi tradycyjny plagiating. Horner nie tylko kopiuje sam siebie (Mighty Joe Young w 3200 Years Ago, Braveheart w „The Greek Army And Its Defeat, i Briseis & Achilles”), ale także sięga do innych wielkich kompozytorów takich jak Sergiusz Prokofiew (Achilles Leads the Myrmidons – powiela Preludium z Alexandra Newskiego), w dalszej części zaś odnajdujemy wzorce z Dymitra Szostakowicza i jego V Symfonii.

Kolejny raz Horner nie potrafi poradzić sobie z elektroniką. Zamiast słynnego ubarwiania mamy tutaj wyraźnie irytująca papkę (w pierwszym utworze jest to najbardziej widoczne). Podobnie sprawa ma się z chórem, brak harmonii i zupełnie nieuzasadnione drażnienie widza. Wyobrażenie Hornera o muzyce antycznej. Raczej żenujące.

Pewną ciekawostką są nawiązania do wczesnej twórczości kompozytora. W Troi mamy wiele fragmentów (fanfary z utworu Troy) napisanych w stylu który Horner prezentował w latach 80, w kompozycjach do Battle Beyond Stars czy Star Trek. Nie brzmi to najlepiej i trąci myszką, Podobnie jak pseudoegipski temat który można usłyszeć w ostatnich utworach. Taka hornerowska wariacja na temat motywów Goldsmitha lub Arnolda. Kiepskie raczej.

Oczywiście w tej całej beznadziei jest kilka ciekawych, choć ciągle łatwych do przewidzenia tematów. Interesujący jest wokal Tani Tzarovskiej w ścieżkach refleksyjno-romantycznych (szkoda tylko, że nazbyt widać tutaj inspiracje Gladiatorem Zimmera), miły do słuchania jest także główny temat dramatyczny co raz powracający w kolejnych utworach. Szkoda tylko, że wciąż czujemy to muzyczne deja vu.

Irytujący jest także fakt, iż Horner ostatnimi czasy (Windtalkers, Beyond Borders, House of Sand and Fog) oddala się od tego co stanowiło jego siłę: od słuchalności. Nie inaczej jest w Troi. Zamiast tematów mamy zapchaj dziury, zamiast naturalności sztuczność i wymuszenie. Mam nieodparte wrażenie, że kompozytor w wielu wypadkach idzie po prostu na łatwiznę (Hector’s Death), starając się stworzyć najmniejszym wysiłkiem coś co zapełni muzyczną pustkę, tak przerażającą amerykańskich reżyserów.

Na nerwy działa mi także brak takich End Titles z prawdziwego zdarzenia, takich które w Braveheart, Apollo 13 czy nawet stosunkowo wtórnym Enemy at the Gates, przykuwały widza do fotela w czasie gdy leciały napisy końcowe, zmuszając tym samym pana woźnego do nerwowych gestów. Tutaj tego brak. Dostajemy nudę i pseudo temat, co skutecznie przyśpiesza wyjście z kina. No i jest jeszcze piosenka. Pan Josh Groban ma wyjątkowo drażniący głos, który nadaje się idealnie na festiwal Eurowizji albo do Kołobrzegu, Tanja Tzarovska stara się ratować sytuacje, ale jakoś nie wychodzi więc otrzymujemy kicz wysokiej próby, o którym wszyscy zapomną gdy tylko film spełznie z plakatów.

A jak radzi sobie partytura w kinie??? Po obejrzeniu filmu muszę stwierdzić, że „bardzo dobrze”. Idealnie dopasowuje się do poziomu hollywoodzkiego eposu jaki nakręcił Wolfgang Petersen. Racje mieli więc producenci odrzucając kompozycję Yareda. Szkoda byłoby gdyby tak dobra klasyczna muzyka (pisze to po przesłuchaniu „complete rejected score”) zmarnowała się w filmie, który jest tak stereotypowy. Paradoksalnie więc Horner wykonał kawał dobrej roboty (jeśli będziemy patrzyli od strony decorum). Napisał bowiem ścieżkę, która nie zwraca uwagi, nie zajmuje, integruje się z filmem niosąc sztampowe hollywodzkie, czarno białe emocje. Mówiąc zaś poważnie partytura ta tylko bardziej pogrąża film, dodając mu specyficznej bezbarwności.

Pamiętam jak w jednym z wywiadów Horner powiedział, że komponowanie jest dla niego czymś co przypomina malarstwo. Kompozytor nakłada pejzaż za pomocą orkiestry i wszystko wyostrza subtelną elektroniką. Szkoda że w Troi zamiast klarownego tła, dostaliśmy nieskoordynowany, pełen błędów perspektywicznych, kiczowaty landszaft. Nudne horror vacui, bez pomysłu, bez inwencji. Po prostu beznadziejne.

Niniejszy tekst jest poprawioną i uzupełnioną wersją recenzji zamieszczonej na portalu www.soundtracks.pl

Najnowsze recenzje

Komentarze