Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Elmer Bernstein

Ten Commandments, the (Dziesięcioro Przykazań) 2

(1989)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Były to czasy dla młodych, choć obiecujących kompozytorów, znacznie trudniejsze niż dzisiejszy Hollywood. Rynek zmonopolizowany przez kilka czołowych nazwisk w biznesie bardzo opornie przyjmował nowych twórców i stwarzał duże problemy przy każdej próbie promocji zdolnego artysty. My, dla których czasy Złotej Ery to jedynie legenda, z perspektywy dziesięcioleci mamy możliwość dostrzec siłę młodości, młodzieńczego wigoru w sztuce. Najbardziej spektakularnymi sukcesami na tym polu w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku są zapewne Wyspa piratów Johna Debneya oraz parę monumentalnych (choć w moim odczuciu przecenianych) dokonań Davida Arnolda. Kilka prac obu tych panów zachwyca rzesze słuchaczy po dziś dzień, nieraz uważane są ponadto za ich najlepsze dotąd dzieła. Podobnie prawdziwą karierę w przemyśle hollywoodzkim zaczynał jeden z tytanów muzyki filmowej, zmarły w 2004 roku Elmer Bernstein, który miał okazję zadziwić świat epickim, biblijnym freskiem, poprzedzającym stworzone w 1959 roku największe osiągnięcie gatunku, Ben-Hura Wylera, dziełem napisanym przez kompozytora 33-letniego (!), ale imponującym po dziś dzień, partyturą do filmu Dziesięcioro przykazań słynnego reżysera, Cecila B. DeMille’a. Kontrast z rok wcześniejszą pracą Bernsteina, jazzowym The Man with the Golden Arm, nie mógł być zapewne wyraźniejszy. A jednak, DeMille, pod nieobecność swojego stałego współpracownika, chorego podówczas kompozytora Victora Younga, zdecydował się mocno zaryzykować. Brawo.

Ogrom inspiracji jest w partyturze Bernsteina niemal przytłaczający. The Ten Commandments to bezdyskusyjnie jedna z najbardziej pasjonujących kinowych kompozycji, jakie wyszły spod pióra człowieka młodego i wstępującego dopiero na scenę Hollywood. Fascynacja autora ilustrowaną historią przejawia się właściwie na wszystkich polach jego dzieła, w wybuchających energią tematach, w gigantycznej muzyce akcji, w rozmaitych fajerwerkach technicznych, przy których Bernstein zdaje się rezygnować ze wszelkich hamulców. Brzmi to, jakby dziecko nareszcie, po długim oczekiwaniu, otrzymało upragnione zabawki. Reakcja ta, charakterystyczna również dla postawy wspomnianego już Johna Debneya, Bernsteina prowadzi dalej niż przeciętny słuchacz mógłby się spodziewać. Wielokrotnie na przestrzeni lat powtarzano, iż kompozytor ten był w swoim czasie twórcą o najbardziej chyba nowoczesnym stylu; również i dzisiaj, jak się okazuje, duża część jego twórczości wciąż brzmi świeżo, nie postarzała się mimo upływu kolejnych dekad. Bernstein, będący prawdziwym łącznikiem Hollywoodu lat 50-tych ze współczesnością, mówi głosem zupełnie innym aniżeli Miklós Rózsa czy Alfred Newman. O ile muzyka Węgra jest w swym duchu przesycona romantyzmem, bilbijną twórczość Newmana zaś cechuje głęboki mistycyzm, to mistrzem najbliższym młodemu Bernsteinowi okazuje się być Erich Wolfgang Korngold. W The Ten Commandments nie ma ani rozwlekłych, rzewnych smyczków, ani próby uchwycenia transcendencji – bez przerwy natomiast rozbrzmiewa przygoda, pełna dynamiki i werwy, swym ciągłym, choć zwykle bezpośrednio niewypowiedzianym optymizmem nawiązująca do filmowych dokonań wielkiego Austriaka, do The Adventures of Robin Hood czy The Sea Hawk. Z gatunku biblijnego Dziesięcioro przykazań przejmuje jedynie lekkie wpływy etniczne oraz wszechobecny monumentalizm; nastrój jednak to czyste kino przygodowe.

Ukierunkowanie, na jakie Bernstein ostatecznie się zdecydował, spłyca niestety wymowę całości, zwłaszcza w obliczu znacznie późniejszego, ale równie intrygującego dzieła Ennio Morricone, Mojżesza prawodawcy, który Starotestamentową atmosferę czasów patriarchów oddał wręcz doskonale przy pomocy wspaniałego, mistycznego tematu na chór i orkiestrę. U Bernsteina nawet aspekt religijny nosi znamiona przygodowego rozmachu, sam temat Boga zaś stanowi przetwarzany w kolejnych dziesięcioleciach przez twórców od Johna Williamsa po Davida Arnolda, wzorzec przygodowej melodyki. Być może ciągłe nawiązania, których przez lata dopuszczali się rozmaici kompozytorzy, osłabiają jego ostateczną siłę – prezentuje się on zatem na pierwszy rzut oka kliszowo i nieciekawie. Jednakże jest to temat prawdziwie inspirujący, ciekawie balansujący pomiędzy pięknem a potęgą, i choć zapewne błędem byłoby doszukiwać się w nim jakichkolwiek symbolicznych odniesień do biblijnej natury Boga, stanowi wyśmienity kontrapunkt i – znowu – przedłużenie zarazem monumentalnego, gigantycznego tematu Mojżesza. Jako składnik konstrukcji partytury, ów quasi-religijny element ma kluczowy charakter, pojawiając się na wszystkich jej etapach i pełniąc najrozmaitsze funkcje. Wspomniany temat głównego bohatera, razem z tematem Boga, pojawia się już w potężnym Prelude, w drugiej części płyty zaś, będącej właściwie jedną wielką sekwencją akcji podzieloną na kilka segmentów, wykorzystany zostaje po prostu genialnie. Podniosłość, patos, ale również niepokój i groza; niczym muzyczny odpowiednik odpowiedzialności ciążącej na barkach Mojżesza temat podkreśla każdy kluczowy fragment kompozycji, ustępując miejsca plejadzie motywów pobocznych, ale zawsze wracając w końcu, by mocnym akcentem przypomnieć o centralnej postaci i jej zadaniu. Niewyczerpana zdaje się pomysłowość Bernsteina w rearanżacji tej samej melodii w poszczególnych utworach. I choć ani temat Mojżesza, ani temat Boga nie są kompozycjami na miarę pamiętnych dokonań Rózsy, funkcjonalność obu rekompensuje braki w warstwie melodyki.

DeMille, co sam Bernstein wspomniał w jednym z udzielanych wywiadów, był wielkim miłośnikiem Wagnera, dlatego też za wielce istotne uważał bogate wykorzystanie w filmowej partyturze rozmaitych lejtmotywów . Kompozytor wywiązał się z zadania. Pierwsza część płyty, zamykająca się w dziesięciu utworach, tematykę oraz elementy biblijnego rozmachu dawkuje dość oszczędnie, akcję ograniczając właściwie tylko do krótkiego The Bitter Life (w którym, kuriozalnie, pojawia się krótki motyw, wykorzystany czterdzieści lat później nuta w nutę przez Hansa Zimmera w The Prince of Egypt; intrygujące, zważywszy na podobieństwo obu obrazów). Występują dwa etniczne w swej stylistyce tańce, rozbrzmiewa hebrajski brzmieniowo temat miłosny, powracają co chwilę tematy Mojżesza i Boga, z rzadka jednak w pełni chwały. Począwszy jednak od utworu jedenastego, dynamicznego Overture, w konstrukcji partytury zaobserwować można zmiany. Szlachetny, najbliższy konwencji Rózsy Thus Says The Lord oraz zaskakujący – bo wykorzystujący theremin – The Plagues (drażniący równie skutecznie jak jego odpowiednik w Mojżeszu prawodawcy Morricone) stanowią wprowadzenie do prawdziwej kwintesencji całego albumu. Zaczyna się bowiem ponad kwadrans powalającej, monumentalnej akcji, w której przytłacza zarówno fantazja, z jaką Bernstein popisuje się umiejętnościami technicznymi, jak i swoboda w przywoływaniu coraz to nowych tematów; te kilkanaście minut to prawdziwa tematyczna kopalnia, z przepięknym The Red Sea na czele, gdzie dynamika i potęga ustępują na moment muzycznemu tragizmowi, by po chwili znów wrócić do symfonicznej glorii. Jednocześnie, mimo ciągłej eksploatacji sekcji dętej (niewątpliwie jedna z najbardziej zasłużonych pod tym względem partytur filmowych), mimo szaleństw, na jakie Bernstein pozwala sobie, by przywołać orkiestralną chwałę, cała kolosalna sekwencja akcji nie męczy, nie ma tu bowiem miejsca na nudną ścianę dźwięku. To muzyka tematyczna od początku do końca, genialna w swej słuchalności – absolutny klasyk.

Przygodowa wymowa większości ścieżki dźwiękowej Bernsteina niewątpliwie do pewnego stopnia podyktowana została przez DeMille’a. Warto tu przywołać samego kompozytora, który wspomina pierwszą próbę ilustracji wyjścia Żydów z niewoli egipskiej. Początkowo, widząc maszerujący powoli naród, napisał podniosły, ale leniwy, adekwatnie do tempa sceny hymn. DeMille uparł się jednak, by ilustracja ta nabrała cech dynamiki. Bernstein spróbował, czego rezultat podziwiać możemy w sześciominutowym The Exodus, będącym nie marszem, ale kolejną pasjonującą sekwencją akcji. Przez wiele lat na rynku królowało nagranie dokonane przez kompozytora w cztery lata po premierze filmu, w 1989 roku zdecydował się on jednak na kolejny, recenzowany tutaj re-recording. Efekt jest olśniewający – muzyka tryska energią, brzmi pełnie i dostojnie, zadowala również jakość dźwięku. Co najważniejsze, mimo upływu lat partytura ta, wykonana pod batutą samego autora, nie traci nic na aktualności, pozostając zarazem wierną duchowi lat 50-tych. Każdy, kto kocha symfoniczną potęgę, kto kocha kino epickie, kto wreszcie ceni sobie rolę inspiracji w muzycę, będzie zapewne wspaniałym dziełem Bernsteina zachwycony, bo choć nie jest to może kompozycja idealna, zapewnia słuchaczowi niespotykaną wręcz dawkę przyjemności. I brzmi młodo. Gorąco polecam.

tekst opublikowany na Dyrwin’s OST)

Najnowsze recenzje

Komentarze