Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Leggenda Del Pianista Sull’Oceano, la (1900: Człowiek Legenda)

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Nie od dziś wiadomo, że właściwa współpraca na linii reżyser-kompozytor może zaowocować dziełem nietuzinkowym, dziełem które niemal w każdym calu jest ze sobą kompatybilne – ergo jest perfekcyjne. Zapewne dlatego wszelkiego rodzaju tandemy tak bardzo przykuwają uwagę zarówno fanów, jak i krytyków muzyki filmowej. Wśród słynnych „kolaboracji” niemal zawsze padają nazwiska par: Williams & Spielberg, Zemeckis & Silvestri, Horner & Howard, czy ostatnio Newton-Howard & Shyamalan. Krytycy rzadko jednak wspominają o współpracy między Ennio Morricone i Giuseppe Tornatore, współpracy która zaczęła się wraz z filmem „Cinema Paradiso” i z jedną jedyną przerwą („The Price of Victory”) trwa do dziś. Podobnie jak w wypadku innych wymienionych tandemów także i tutaj mamy idealne wręcz wyczucie intencji reżyserskich. Dowodem na to był już pierwszy wspólny projekt obu panów, a mianowicie wspominane „Cinema Paradiso”, w którym nostalgiczna z definicji muzyka Ennio, idealna zbiegła się z melancholijnym stylem Tornatore. Zarówno film, jak i partytura zyskała gigantyczną popularność, jednak wielu wątpiło, iż sukces tego typu, okraszonego tęsknotą dzieła, może być powtórzony. „1900: Człowiek Legenda” pokazał, iż sceptycy się mylili. I to grubo.

Już sam pomysł filmu dawał kompozytorowi niesamowitą okazję stworzenia płyty niepowtarzalnej, płyty niezwykłej. Obraz bowiem opowiada historię genialnego samouka (o przedziwnym imieniu Danny Boodmann T.D. Lemon Nineteen Hundred „1900”), człowieka który choć nigdy nie pobierał żadnych lekcji gry na fortepianie, usiadłszy do klawiatury grał jak natchniony. Chłopca, który pochodził z nikąd, został bowiem porzucony przez rodziców na statku, który był jego domem, domem którego nigdy nie opuścił.

Ponieważ akcja tej współczesnej baśni umieszczona została w początku wieku i w sposób bezpośredni dotyczyła muzyki, Morricone musiał stworzyć dwa rodzaje oprawy dźwiekowej. Typową ilustrację, która opisywałaby klimat, wzmacniała dramat, kreowała nostalgiczny nastrój (genialna scena dostrzeżenia wymarzonej Ameryki) oraz muzykę, którą wykonuje główny bohater. I tu właśnie objawił się wyjątkowy charakter i pełen profesjonalizm włoskiego mistrza. Każdy inny twórca wykorzystałby po prostu jakieś wcześniejsze nagrania z epoki. Morricone poza dwoma utworami (niezbędnym dla fabuły fragmentem stworzonym przez Jelly Roll Mortona: The Crave i ragtimowym Peacherine Rag) całą muzykę źródeł stworzył sam. To wielka sztuka, potwierdzająca tylko ogromną wszechstronność kompozytora, którego talent zdaje się być wręcz nieograniczony. Oczywiście słuchając na płycie takich utworów jak Tarantella In 3rd Class, Nineteen Hundred’s Madness N.1 czy inspirowany Lotem trzmiela Nikołaja Rimski-Korsakowa Enduring Movement, można poczuć pewien przesyt eklektyzmu, niemniej jednak mimo to należy jak najbardziej docenić ogromną swobodę z jaką Morricone porusza się po całej tradycji muzycznej i jego odwagę w łączeniu różnych brzmień (Nineteen Hundred’s Madness N.1, Tarantella In 3rd Class, Enduring Movement, a przede wszystkim 5 Portraits). I właśnie ta odwaga spuściła na kompozytora falę krytyki. Wielu recenzentów uznało bowiem, iż mariaż totalnie przeciwstawnych sobie środowisk muzycznych, jest nie do przyjęcia. Rzeczywiście każdy kto słuchał jedynie płyty, może odnieść podobne wrażenie, wrażenie iż światy łączone przez Morricone nie zawsze do siebie pasują. Ale osoby krytykujące partyturę najwyraźniej zapomniały o służalczym charakterze muzyki filmowej. Muzyki która w tym konkretnym wypadku, może być zrozumiana dopiero po obejrzeniu filmu. Grany przez Tima Rotha „1900” do tradycyjnie brzmiących ragtimowych kawałków włącza klasyczne wariacje po to żeby zamanifestować swój geniusz, geniusz który jego samego przerasta, przytłacza, który nim rządzi. Nie wyobrażam sobie, aby Morricone miał napisać same ugładzone, jazzujące kawałki. Kawałki które zabiłyby fabułę. Ta przedziwna mieszanka jaką raczy nas Włoch, mieszanka jazzu, ragtimu, i wszelkich odmian klasyki choć momentami bywa irytująca, w ostatecznym rozrachunku (i po obejrzeniu filmu) poraża swoją formalną wirtuozerią i zachwyca niesamowitym wręcz rozmachem.

Poza tą częścią źródłową, Morricone bawi nas także muzyką typowo filmową. To co jest tu najważniejsze to przede wszystkim niesamowity temat, przewijający się przez całą płytę. Pełen nostalgii, chwytliwy utwór, powracający w przeróżnych wersjach instrumentalnych. Szczególne wrażenie wywarł na mnie The Legend of the Pianist on the Ocean, czyli w istocie minisuita tematu, utwór podłożony pod pierwsze sceny filmu, w którym oczom emigrantów ukazuje się Ameryka. Morricone dzięki swojemu talentowi, zaklął tutaj wszystkie emocje tych ludzi. Nadzieje i nostalgię, niepokój i chęć działania, smutek i radość. Tym samym sprawił, iż prosty temacik (głównie za sprawą genialnych wstawek na klarnet i trąbkę) stał się balsamem kojącym duszę, magicznym przeżyciem nie tylko emigranta, ale i słuchacza.

Drugim utworem, który mnie zafascynował jest The Crisis. To kolejny dowód na to jak inteligentnie Morricone oddziałuje muzyką. Jak stara się budować nią dopowiedzenia i ikonografię. W temacie tym bowiem zauważamy wyraźnie fałszywą nutę. Nutę, która bez wątpienia nie jest żadną pomyłką kompozytora, ale celowym zabiegiem mającym zapewne opisać załamanie wewnętrzne („rysę na szczęściu”) jakie przechodził główny bohater (czyli 1900). Ten fałsz znów sciągnął na kompozytora falę branżowej krytyki, kolejny raz udowadniającej, że symbolika muzyczna nie ma dla niej wartości.

Ostatnim wartym wspomnienia kawałkiem jest końcowa piosenka, czyli Lost Boys Calling. Zazwyczaj staram się unikać opisywania promocyjnych songów, z racji ich nikłej wartości i częstokroć czysto marketingowego znaczenia. W przypadku tego utworu sprawa ma się inaczej. Po pierwsze autorem jest wspaniały duet Morricone-Roger Waters (mózg Pink Floyd), co już sprawia, iż należy wytężyć uwagę. Po drugie zaś muzycznie piosenka bazuje na tematach z filmu, lecz dzięki charakterystycznemu głosowi Watersa i gitarze wielkiego Eddie van Halen’a całość zyskuje bardzo „floydowski” charakter, żywcem przypominający fragmenty znane z albumu „The Wall”. I choć może Lost Boys Calling nie powala jakąś oryginalnością, miło wysłuchać czegoś nieco odmiennego od typowych gniotów na siłę wciskanych do tego typu soundtrackowych albumów.

Płyta z filmu „1900: Człowiek Legenda” to bez wątpienia niezwykła podróż po różnych stylach muzycznych. Od dziwacznych wariacji fortepianowych, po prześliczne, klasycznie nostalgiczne tematy w rodzaju Playing Love czy Child. Jednak choć jest to podróż elektryzująca i niesłychanie ciekawa ze względów formalnych, nie każdego w pełni zadowoli. Album mimo swej różnorodności może zmęczyć solowymi popisami fortepianu, i nieco natrętnym „morriconowskim” underscorem słyszalnym pod koniec ( I Can And Then. Co więcej opisywane przez nas wydanie zdaje się być nieco za długie (kilka powtórzeń głównego tematu wydaje się być zbyteczne) przez co dodatkowo obniża się słuchalność. Jaki zatem werdykt? Mimo wszystko w pełni pozytywny. Morricone po raz kolejny udowadnia jak genialnym jest artystą, jak wszechstronna jest jego sztuka, sztuka która choć poza ekranem nieco traci to wraz z obrazem nie ma sobie równej.

Partytura z filmu 1900: Człowiek Legenda doczekała się kilku wydań (europejkiego, włoskiego, niemieckiego i amerykańskiego). Z racji największej kompletności i reprezentatywności (całość materiału „źródłowego”) do recenzji wybraliśmy wersję włoską.

Najnowsze recenzje

Komentarze