Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

PotC 2: Dead Man’s Chest (Piraci z Karaibów 2: Skrzynia umarlaka)

(2006)
5,0
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 15-04-2007 r.

Piraci z Karaibów Gore’a Verbinskiego to znakomita komedia przygodowa wyprodukowana przez samego Jerry’ego Bruckheimera. Odniosła wielki sukces, więc postanowiono zrealizować sequel. Zgodnie z popularną ostatnio regułą Matrixa dwa sequele kręcono jednocześnie. Wróciła cała ekipa, Verbinski, autor zdjęć Dariusz Wolski, a przede wszystkim aktorzy, świetny Johnny Depp jako kapitan Jack Sparrow (chyba jedna z jego najlepszych ról, sądząc po pierwszej części), Orlando Bloom jako Will Turner i Keira Knightley jako jego ukochana Elizabeth. Rozważano powrót Geoffreya Rusha jako Barbossy, ale chyba załamały się negocjacje i nowy czarny charakter w Skrzyni umarlaka zagrał Bill Nighy (Barbossa wróci w części trzeciej). Tym bohaterem jest Davy Jones. W ciągu pięciu dni od premiery kosztujący 225 milionów dolarów film zwrócił się w ponad połowie, zarabiając 132 miliony i przekraczając przy tym rekord Spidermana Sama Raimiego, który w pierwszym tygodniu zarobił 114 miliony. Wielki sukces, zwłaszcza jak na sequel.

Partyturę do pierwszej części miał skomponować Alan Silvestri. Mocno się zdziwiono, bowiem producent Jerry Bruckheimer ma określone preferencje, co do muzyki w swoich filmach. Oczekiwania były duże, ale na kilka tygodni przed premierą dowiedzieliśmy się, że Silvestri został zwolniony i zastąpili go Hans Zimmer i Klaus Badelt. Ostatecznie ilustracja została skomponowana przez Badelta, któremu pomogło przy tym 7 dodatkowych kompozytorów i czterech orkiestratorów. Dlatego powszechnie sądzi się, że młody twórca był tylko koordynatorem całego projektu. Zimmer zaś „nadproducentem” całości, który, jak sam mówi, stworzył jednak 90% tematów. Ostatnie poprawki poczyniano w dzień premiery (!). Ostateczny efekt wywołał wielkie kontrowersje od lamentów nad upadkiem muzyki filmowej (jak tak można zilustrować film o piratach…) po zachwyt (świetna rockowa muzyka, nowoczesna i przebojowa), co świetnie w swojej recenzji opisał Mariusz Tomaszewski. Film odniósł sukces, do sequeli zaangażowano twórcę tematów, który jest wielce ceniony zarówno przez Verbińskiego (z którym współpracują od Ringa) jak i Bruckheimera, Hansa Zimmera. Tym razem Niemiec miał większy budżet i orkiestrę, co słychać w ostatecznym produkcie.

Nim przejdę do samej partytury, myślę, że warto byłoby zastanowić się nad samą piracką konwencją. Mimo, delikatnie mówiąc, surowej oceny muzyki do poprzedniej części Piratów, nie jestem wielkim tradycjonalistą. Konwencja tzw. swashbucklerów, jak powszechnie określa się kino płaszcza i szpady zwłaszcza w jego marynistycznym wydaniu, chociaż tak można mówić i się mówi o Masce i Legendzie Zorro Martina Campbella (tu raczej tradycyjna muzyka Hornera), datuje się na lata trzydzieste, a za jej twórcę uważa Austriaka, ucznia Gustava Mahlera, Ericha Wolfganga Korngolda. Prawie, że etatowy ilustrator klasycznych filmów Errola Flynna (Przygody Robin Hooda i Sea Hawk) stworzył brzmienie, do którego kompozytorzy odnoszą się do dziś. Przykładem takiej ścieżki dzisiaj jest klasyczna już Wyspa piratów, skądinąd świetna partytura Johna Debneya. Mówiąc w skrócie, jest to muzyka pełnoorkiestrowa o bardzo wysokiej jakości technicznej, inspirująca, w przypadku Korngolda jednak mocno ilustracyjna (tzw. mickey-mousing), przez co, jak sądzę, brzmienie to dzisiaj się dobrze nie zachowało. Kompozytorzy aż tak bezpośrednio się do Austriaka nie odnoszą, może z wyjątkiem Johna Williamsa (który swashbucklerem uczynił wczesne Gwiezdne wojny, Korngoldowska jest także trylogia o Indianie Jonesie). Sam Hans Zimmer twierdzi, że nigdy nie cenił tego twórcy (I never cared for Korngold), mimo to w dość umiejętny sposób połączył swój styl z konwencją w Muppetowej wyspie skarbów. W Piratach, zapewne na bezpośrednie żądanie samego Bruckheimera, postanowił się od niej totalnie odciąć. Czy to dobrze, czy źle? Trudno ocenić. Osobiście należę do milośników konwencji (z wyjątkiem samego Korngolda, który odstręczył mnie mickey-mousingiem Sea Hawka), sądzę, że ma wiele do zaoferowania zarówno pod względem ilustracyjnym, jak i emocjonalnym, a Wyspę piratów Debneya uważam za jedną z najlepszych prac ubiegłej dekady. Nie można jednak nie zrozumieć chęci aktualizacji, czy nawet jej zmiany, chociaż nie wiem, czy akurat rockowy styl byłej grupy Media Ventures (można powiedzieć, muzycznofilmowej grupy trzymającej władzy) jest najlepszym kierunkiem rozwoju. Jeden z najbardziej zatwardziałych tradycjonalistów na Zachodzie dokonał nawet analizy semantycznej słowa swashbuckling. Sprawdził otóż jego znaczenie w słowniku (zapewne internetowym) i doszedł, że znaczy to tyle, co flamboyantly adventurous (awanturniczo przygodowe). Samo flamboyant oznacza nie tylko awanturniczość, ale także richly colored, czyli o dużym kolorze. Jego zdaniem, tego brakuje u Zimmera. Skądinąd słusznie, bowiem za dużą część koloru w orkiestrze odpowiada sekcja dętych drewnianych, o której powiem niżej.

Album zaczyna chyba najbardziej przygodowy temat w karierze Niemca, Jack Sparrow. Nieco „pijany” początek zapowiada wcale niezłą zabawę, a także coś, czego brakowało pierwszej partyturze, pewien wymiar awanturniczości. Nie chodzi o to, że muzyka jest „kolorowa”, ale o samo wykonanie orkiestry, które, obok Kodu da Vinci należy zaliczyć do czołowych w karierze Niemca. Wkrótce wraca jeden z najlepszych tematów z pierwszej części, prosty motyw na wiolonczelę, tutaj mocno i świetnie rozwinięty i zorkiestrowany. Właśnie tego było mi trzeba. I chyba tylko na tyle mógł sobie Zimmer pozwolić, biorąc pod uwagę „przywiązanie” Bruckheimera do konwencji, a także preferencje brzmieniowe (przez to tak samo brzmią Piraci z Karaibów jak historia o rycerzach Okrągłego Stołu i thriller o buncie na okręcie podwodnym). Można to chyba zestawić z fatalnymi często orkiestracjami Peacemakera, tylko po to, by zobaczyć, co tak naprawdę oznacza przełom w jego twórczości w 1998 roku. Drugim utworem jest The Kraken. Już słyszę lamenty tradycjonalistów. Otóż mamy tutaj nic innego, tylko orkiestrowy rock, niewiele różniący się w stylistyce od Led Zeppelin czy Deep Purple, od tego pierwszego zespołu Niemiec skradł nawet motyw. Muszę powiedzieć, że ten kawałek jest najzwyczajniej w świecie cool i łączy w sobie hard rock z barokowymi organami. Wbrew pozorom wypada to całkiem spójnie, a sam temat na organy jest naprawdę bardzo dobry. Słuchając Krakena należy zupełnie zapomnieć o Korngoldzie, Silvestrim, Debneyu czy Kaperze. Trzeba potraktować tę partyturę jako zupełnie inny byt, mieszczący się w innej konwencji. Trzecim tematem jest Davy Jones, prawie kołysanka na pozytywkę, którą należy zaliczyć do najpiękniejszch melodii kompozytora w ostatnich kilku latach. Szkoda tylko, że w drugiej połowie twórca ją tak zbrutalizował.

Po prezentacji nowego materiału tematycznego w formie suit przechodzimy do właściwej ścieżki ze Skrzyni umarlaka. Tutaj należy się zgodzić z krytykami, co do problemu oryginalności. Cieszy fakt, że stare tematy wracają w formie orkiestrowej, co na przykład słychać w I’ve Got My Eye on You, niestety zaraz po dość słabej przeróbce Peacemakera. Mocno perkusyjne Dinner is Served zawiera na końcu świetny wiedeński walc, który należy do najlepszych fragmentów partytury. Zorkiestrowane w pełni stare tematy zyskują wiele, chociaz można by się kłócić, że cała partytura straciła na przebojowości. Na pewno jest dużo poważniej i dramatyczniej, mimo bardzo zabawnego tematu Sparrowa. Na albumie jest także mniej akcji. Szkoda, że wrócono do konwencji wokalnej z Gladiatora. Przekomiczne są dwa hornpipe’y (tańce celtyckie) skomponowane przez Skipa Hendersona do scen w Tortudze. Mamy też obowiązkowy powrót do znanych nam już skądinąd smyczkowo-wiolonczelowych elegii, które nie przekonują już tak jak 8 lat temu w Księciu Egiptu czy w 3 lata późniejszym Hannibalu (ciekawe, że udało mu się ich uniknąć w Cienkiej czerwonej linii).

Znakomitą zabawą jest jednak moim zdaniem Wheel of Fortune. Mamy tu coś, czego na pewno brakowało nie tylko w Klątwie czarnej perły, ale i w ogóle w większości twórczości akcji kompozytora Twierdzy. Pełną orkiestrę. Dzięki temu całość stała się dużo bardziej ekscytująca, a nawet przygodowa (tego wbrew pozorom można a nawet trzeba odmówić dotychczasowym pracom trzymającym się mocno stylu Media Ventures, takim jak Twierdza czy Karmazynowy przypływ). Widać ewidentną zabawę zespołem (wersja tematu Czarnej Perły na pizzicato). Poza starymi tematami, które dopiero przy tej aranżacji zyskują odpowiednią ekspresję, mamy także powrót do tematu Jacka Sparrowa. Dzięki Bogu Zimmer przestał zastępować orkiestry elektroniką, jak chociażby w Królu Arturze czy nawet w Gladiatorze. Mix jest dużo bardziej suchy, dzięki czemu można poszczególne elementy rozpoznać. Przy mówieniu o pełnej orkiestrze trzeba wziąć pod uwagę zastrzeżenia, jakie przyjęliśmy na początku, mówiąc o braku sekcji dętych drewnianych. Otóż jest jednym z ważniejszych elementów konwencji awanturniczej. Kompozytorzy często stosują ją tam w utworach humorystycznych, a także zwiększają nią wyraz (charakterystyczne wykorzystanie piccolo) fragmentów wzniosłych. Jerry Bruckheimer niestety nie znosi brzmienia tych instrumentów i z małymi wyjątkami (obój w Davy Jonesie, flet w Jacku Sparrow’ie i I’ve Got an Eye on You) nie mógł jej wykorzystać, a szkoda.

Dwa ostatnie utwory partytury mocno rozczarowują niestety. Oba są wyjątkowo poważne. Za największy grzech You Look Good, Jack uznaję jednak powrót do beznadziejnego tematu Swords Crossed z pierwszej części, tematu, który w dużej mierze odpowiada u mnie za najniższą możliwą ocenę dla całości tamtego „dzieła”. Reszta mogłaby się spokojnie znaleźć w pierwszym lepszym filmie akcji. Hello Beastie, mimo świetnego wykonania kilku tematów jest najzwyczajniej w świecie nudne. Wydaje mi się, że po raz kolejny po Królu Arturze Zimmer próbuje tu kopiować Władcę Pierścieni Shore’a. Niestety kompozytor niebezpiecznie się zbliża do tamtej słabej pracy. Dopiero teraz staje się dość pretensjonalny. Zgodzę się z krytykami, że taka dramatyczna neoklasyczna elegia (jakich Niemiec stworzył przecież bardzo wiele) zupełnie może nie pasować do kina awanturniczej przygody, jakim, choć w nowej wersji, próbują być Piraci. Potem otrzymujemy coś, co nie za bardzo rozumiem, czyli Chevaliers de Jack Sparrow, bo inaczej tego fragmentu określić chyba nie można. Dziesięciominutowy moloch niestety męczy. Nie jest to zadowalające zakończenie dotychczasowej, dość dramatycznej, ale i czasem zabawnej partytury. Brakuje tu nowych tematów, chciałbym np. usłyszeć fragmenty Jacka Sparrowa. Wraca natomiast na chwilę temat He’s a Pirate, ale tylko na chwilę i znowu w wolnym tempie. Na koniec zaś otrzymujemy, coś, czego chcieliśmy przez 10 minut. Fragment tematu Jacka w pełnoorkiestrowej aranżacji.

Zupełną pomyłką, obniżającą poważnie jakość albumu jest remix He’s a Pirate. Tiesto to nie Paul Oakenfold niestety. Drugim problemem jest także brak porządnej melodii przez pół utworu. Nawet jak pojawia się wreszcie temat Zimmera i Badelta, ledwo go słychać. Szkoda, że w ten sposób kończy się rozczarowujący, ale trzymający jednak o klasę wyższy poziom niż poprzednia partytura, album. Ogólnie, jest lepiej i gorzej jednocześnie. Dlaczego lepiej? Przede wszystkim dzięki większej orkiestrze, zróżnicowaniu muzycznym i ogólnie włożeniem w tę partyturę jakichkolwiek emocji. Dlaczego gorzej? Bo jednak pierwsza partytura była, tu się zgodzę z Łukaszem Wudarskim, w jakiś sposób przebojowa. To była czysta akcja, niestety fatalnie zorkiestrowana, fatalnie wydana, ale jakimś cudem wyjątkowo dopasowana do filmu. Mimo wszystko daję wyższą ocenę Zimmerowi. Właśnie przez zróżnicowanie, orkiestracje i emocje. W kilku przypadkach w tej pracy mamy to, czego ja osobiście chciałem od stylu Media Ventures, czyli jego pełnoorkiestrową wersję. Orkiestracje są wyjątkowo dobre, jak na ten styl i jak na samego Niemca. W pierwszej części mi tego brakowało. Mimo tych zalet jest to partytura ze wszechmiar średnia, co w porównaniu z poprzednią pracą Klausa Badelta i tak jest dużą poprawą.

Inne recenzje z serii:

  • Pirates of the Caribbean: Curse of the Black Pearl
  • Pirates of the Caribbean 3: At World’s End
  • Pirates of the Caribbean 4: On Stranger Tides
  • Music from the Pirates of the Caribbean Trilogy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze