Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Howard Shore

Soul of the Ultimate Nation

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Hegemonem na rynku gier od dawien dawna były kraje azjatyckie, a dokładnie Japonia i Korea. Tam właśnie zrodziło się gro kultowych produktów, wśród których Final Fantasy pozostanie chyba na zawsze sztandarowym przykładem. Faktem jest, że rozpowszechnianie się różnego rodzaju konsol wymusiło na producentach gier nieustanną pracę nad poprawą jakości swoich produktów. Z roku na rok wchodzimy zatem w erę coraz to wymyślniejszych form rozrywek komputerowych, gdzie ślepe podążanie za wskazówkami nie wystarcza, gdzie uczestnik przygody tak na dobrą sprawę sam zaczyna ją kształtować. Nie tylko wizualnie i scenariuszowo posunęły się do przodu te “elektroniczne zabawki”. Wraz ze wzrostem nakładów finansowych na produkcję gier wzrosły możliwości rozwoju ścieżek dźwiękowych zdobiących je. Tym oto sposobem stare wysłużone MIDI usunęło się w cień ustępując miejsca lepiej brzmiącym instrumentom orkiestry symfonicznej i chórowi, a wszystko po to, by zwiększyć wrażenia gracza. Przez pewien czas sporym powodzeniem w branży cieszyli się muzycy propagujący stylistykę Media Ventures jak Harry Gregson-Williams (Metal Gear Solid 2 i 3). Soul of the Ultimate Nation łamie nieco ten schemat za sprawą komponującego ją Howarda Shorea. Fakt zatrudnienia laureata Oscara przez firmę odpowiedzialną za produkcję gry, Webzen, potraktować równie dobrze jako element kampanii reklamowej, bo cóż nie przyciąga bardziej uwagi niż znane nazwisko w creditsach? Shore po Władcy Pierścieni stał się bowiem (przynajmniej w teorii) gwarantem jakości produktu podpisanego jego imieniem i nazwiskiem. A jak to się ma do rzeczywistości?

Niepoprawny Shore…

Filmy Jacksona odbiły się na twórczości Kanadyjczyka w dwojaki sposób. Z jednej strony przyniosły mu olbrzymią sławę przejawiającą się w olbrzymiej ilości propozycji pracy lądujących na jego biurku. Z drugiej strony trzyletnie przebywanie w Śródziemiu wpłynęło negatywnie na jego warsztat. O ile przedtem słynął z niezwykle oryginalnego podejścia do swoich kompozycji, o tyle Powrót Króla stał się klinem który najprawdopodobniej zablokował motorek napędzający kreatywność Shore’a. Czyżby sława podziałała na niego? Czyżby stwierdził, że osiągnął już wszystko i jedyne co mu zostało to zarabiać na życie? Sprawa odrzucenia partytury do King Konga może (ale nie musi) pomóc odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ale postarajmy się przeanalizować pokrótce problem Shore’a.

Aviator pomimo swojej prostoty brzmieniowej prezentował nam jeszcze wiele ciekawych rozwiązań muzycznych w licznych, ciekawie skonstruowanych atonalnościach. Historia Przemocy to przepłukany underscore i muzyka akcji z Władcy Pierścieni, gdzieniegdzie wtórność wkrada się także do sfery tematycznej. Jaki jest zatem Soul of the Ultimate Nation? Analogiczny. Partyturę tą moglibyśmy zamknąć w obrębie trzech wymienionych wyżej ścieżek, a jej twórcę śmiało oskarżyć o horneryzm. Tak jak bowiem Horner, Shore po otrzymaniu statuetki Akademii Filmowej ewidentnie spoczął na laurach.

Pierwszy odsłuch Soul of the Ultimate Nation wzbudzi w nas nawet zachwyt, gdyż wszystko robione jest z pompą godną Władcy Pierścieni. Na wyobraźnię działa silna sekcja dęta i chór częstokroć siejący grozę. I tak nie wysilając się intelektualnie płytę tą można uznać za bardzo atrakcyjne dzieło. Zaglądając jednak głębiej w muzykę Kanadyjczyka zaczniemy dostrzegać całą paletę problematyczną. Najbardziej denerwującym jest wspomniany wyżej fakt względnego braku oryginalności. Selfplagiatyzmem przesiąknięta jest niemalże każda sfera kompozycji, od tematyki (Tides of Hope jest lustrzanym obiciem tematu Toma z Historii, a wstęp do A Prelude to Revolt jest cieniem motywu szaleństwa Howarda Hugesa z Aviatora), poprzez muzykę akcji (kopie fraz chórlano-orkiestrowych, głownie z Powrotu Króla), aż po mało znaczący underscore pogrywający sobie w przerwie pomiędzy żywszymi utworami. Drugim bardzo ważnym problemem jaki wypływa już nie tylko z SUN ale w ogóle z ostatnich prac Shore’a jest postępujące ubożenie brzmieniowe. Wytworzona na potrzeby co niektórych batalistycznych scen z Dwóch Wież i Powrotu Króla specyficzna metoda orkiestracji przejawiająca się podporządkowaniu wszystkich sekcji grających w danym momencie jednej konkretnej melodyce, uczepiła się Shore’a jak rzep psiego ogona. O ile w Aviatorze miało to jeszcze rację bytu, to w Historii Przemocy, a nade wszystko w SUN wygląda to conajmniej nieestetycznie.

… ale ciągle porywający swoją muzyką.

Z drugiej strony, przymykając całkowicie oczy na problematykę oryginalności Soul of the Ultimate Nation jest bardzo przystępnym w słuchaniu albumem. Otwierający płytę chóralny kawałek Sanctuary of Ether wprowadza słuchacza swoim mistycyzmem w barwne i tajemnicze uniwersum gry. Z tych przyjemnych klimatów zostajemy niemalże natychmiast zepchnięci w otchłań porywającej muzyki akcji. Rozpoczynający tą dziką symfoniczną przejażdżkę utwór A Prelude to Revolt bazowany jest na patetycznej trąbce, silnej sekcji perkusyjnej z bębnami na czele kreującymi podłoże rytmiczne i dętej. Te 3 elementy staną się w dalszej części kompozycji motorem napędzającym napięcie i tempo akcji, łączone w melodyjną całość jak w The Valley of Dragons, bądź to oddające się dysonansom ze smyczkami w Empire Geist i Night of the Crescent Moon. Bardzo ważnym środkiem wyrazu do którego ucieka się Shore w Soul of the Ultimate Nation jest chór. Niskie męskie głosy budują w słuchaczu/graczu napięcie i uczucie grozy (np: A Prelude to Revolt, Empire Geist), z kolei żeńskie, przypominające nieco elfickie klimaty Rivendell i Lothlorien sprawiają, że przy takich utworach jak The Epitaph można się rozpłynąć. Połączone męskie i żeńskie głosy w silny chór mieszany wspólnie z blaszanymi dęciakami rozlewają nad większością utworów akcji sporą dawkę patosu. Najbardziej w pamięci utkną nam The Epitaph i Helron’s Castle które stylistycznie błądzą gdzieś pomiędzy muzyką zdobiącą bitwę na polach Pellenoru z Powrotu Króla. Sporo w partiach chóralnych i organowych także średniowiecznego, rycerskiego wydźwięku. Utwory pokroju A Poem for Nemesis przypomną nam mało znaną ale za to w/g mnie najbardziej interesującą pracę w dorobku Shore’a – Looking for Richard.

I jak tu rzetelnie ocenić tą partyturę? Soul of the Ultimate Nation poza kilkoma elementami wypływającymi z długości albumu słucha się naprawdę dobrze. Trapi natomiast ewidentny brak pomysłów i selfplagiatyzm. Niby mówi się, że kwestia oryginalności nie jest tak ważna ale gdy sprawa tyczy się człowieka, który wizytował się nią przez większość swojej kariery, to należy mieć mu za złe to lenistwo. Zagorzali wielbiciele Kanadyjczyka zapewne posłużą się argumentem obronnym wskazując na małe znaczenie tej pozycji w dorobku artysty, że nie musiał pisząc muzykę do gry niczego udowadniać. Mając na względzie dwie jego poprzednie prace argumenty te nie przekonują mnie za bardzo. Cóż. Popatrzymy jak sytuacja rozwinie się w następnym projekcie Shore’a – The Departed. Tam dopiero przyjdzie nam ocenić czy warsztat Howarda zamknął się, czy ma jeszcze tendencje rozwojowe. Póki co Soul of the Ultimate Nation będzie doskonałą strawą dla wszystkich wielbicieli Shore’a a la Władca Pierścieni.

Najnowsze recenzje

Komentarze