Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Yvan Cassar

Odyssée De L’Espece, L’ (Odyseja rodzaju ludzkiego)

(2002)
-,-
Oceń tytuł:
Mariusz Tomaszewski | 15-04-2007 r.

Czy można wybaczyć kompozytorowi brak oryginalności? I tak i nie. Bo w sumie to ciągle chcemy czegoś nowego, świeżego… po prostu lubimy być zaskakiwani. Ale tak się nie da, nie kiedy kompozytorzy biorą po kilka projektów na rok i często piszą muzykę na autopilocie. Ja bym jednak znalazł co najmniej jeden powód, dla którego oryginalność nie zawsze musi iść w cenie z jakością muzyki. Otóż w zalewie tandety i wszelkiej maści muzycznych bohomazów pojawiają się kompozytorzy nieprzeciętni, a wraz z nimi powstaje muzyka, która na zawsze pozostaje w naszej pamięci. Czy kiedy mamy do czynienia z perfekcją, to nie warto oprzeć się na takim schemacie, nawet jeśli za wzór służyć ma jedynie detal? Jeśli ktoś ma co do tego jakieś wątpliwości, powinien sięgnąć np. po The Time Machine Klausa Badelta, czy po L’Odyssée de L’Espece Yvana Cassara.

Przystępując do pisania tego tekstu wiedziałem, że będzie ciężko o wiele informacji, ale nie miałem pojęcia, że Yvan Cassar jest postacią zupełnie anonimową. W internecie nie ma praktycznie prawie żadnej wzmianki o tym francuskim kompozytorze, a wielka szkoda, gdyż zdecydowanie zasługuje on na większą uwagę. Jedyne co wiadomo, to że wcześniej współpracował z różnymi artystami (w tym z Celine Dion), głównie w roli orkistratora oraz aranżera dźwięku. Jako iż w tym temacie niewiele więcej jestem w stanie napisać, postaram się trochę przybliżyć artystów, jakich Francuz zaprosił do współpracy. Rzuci to trochę światła na to, jak ta muzyka wygląda. Zatem mamy m.in.:

  • Baaba Maal – senegalski wokalista i kompozytor promujący na świecie tradycyjną muzykę swojego kontynentu.
  • Mari Boine Persen – norweski muzyk, kojarzony z gatunkami jazz i rock, oczywiście wszystko zabarwione skandynawską muzyką folkową.
  • Levon Minassian – Ormianin, mistrz w posługiwaniu się narodowym instrumentem Armenii, jakim jest duduk.
  • Sylvain Barou – francuski flecista, również uchodzący za mistrza w swoim fachu. Łączy w sobie tradycyjną muzykę krajów Beneluxu z celtyckim brzmieniem.

Każdy z wyżej wymienionych artystów ma za sobą solowe albumu i każdy z osobna zyskał już uznanie na całym świecie. Yvan Cassar miał za zadanie napisać muzykę do filmu dokumentalnego przedstawiającego historię człowieka na przestrzeni milionów lat. W takim wypadku zaproszenie do współpracy muzyków z różnych zakątków naszego globu było jak najbardziej trafnym posunięciem. Dało to niesamowity efekt przemieszania kulturowego bez nadmiernego epatowania etnicznym brzmieniem. Na początku wspomniałem o braku oryginalności. Owe stwierdzenie wynika stąd, iż album, który opisuję, jest niejako zbiorem pochodnych z muzyki ‘world music’, zaś sposób prowadzenia melodii przypomina to, co w najlepszym wydaniu potrafi nam zaserwować Hans Zimmer. Nie jest to jednak żaden klon, możemy tu jedynie mówić o powielaniu pewnych wzorców, nie ma zaś mowy o żadnym bezczelnym kopiowaniu nuta w nutę.

Nie jest to klasyczny soundtrack, jakie spotykamy ostatnimi czasy na każdym kroku. Nie ma tutaj żadnego action score czy underscore, nie uświadczymy tutaj niczego co można by nazwać muzyką ilustracyjną. Żadnych dysonansów, żadnej dysharmonii. W tym miejscu pojawia się pytanie, jak taka ilustracja działa się w filmie. Jako iż nie miałem przyjemności tego sprawdzić, mogę się jedynie domyślać jak to ostatecznie brzmi w połączeniu z obrazem. Jednakże mamy do czynienia z dokumentem, stąd rola muzyki musi być wiodąca, to ona prowadzi narrację. Z potencjalnych wad na myśl przychodzi mi tylko nieumiejętne użycie jej w filmie – może być za cicha, za głośna, lub niemiłosiernie pocięta. Aczkolwiek jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić, stąd skłaniałbym się ku tezie, iż z obrazem kompozycja Cassara nabiera jeszcze kolorytu, co wydaje się już w sumie niemożliwe.

Nie ma najmniejszego sensu opisywać poszczególnych utworów, gdyż każdy przynosi coś nowego. Nie mamy tutaj spójności charakterystycznej dla muzyki filmowej – brak tu jakiegokolwiek powtarzanego tematu czy motywu. Album ten spokojnie można traktować w kategoriach solowego projektu. W sumie użyte instrumentarium zostało już opisane przy okazji przedstawienia wokalistów, niemniej żaden z nich nie wysuwa się na pierwszy plan. Rzadko kiedy spotyka się tutaj więcej niż kilka instrumentów – wszystko pomyślane jest w ten sposób, aby zawsze jakaś składowa pełniła rolę wiodącą. Czasami jest to wokal, innym razem np. duduk. Z klasycznych brzmień możemy wyróżnić bardzo dobrą sekcję perkusyjną oraz skromną sekcję smyczkową. Na uwagę zasługuje całkowity brak gitary oraz celtyckich brzmień, co jest niejako najmocniej kojarzone z ‘world music’. Jedynie otwierające album Sur Le Fil oraz zamykające L’odyssée De L’espece są klasycznymi kompozycjami filmowymi, gdzie w tym drugim charakterystyczne użycie sekcji dętej przywodzi na myśl Johna Williamsa czy Jerry’ego Goldsmitha.

Jeśli ktoś ma dość ściany dźwięku, atonalnych brzmień i rozwodzenia się nad rolą underscore i muzyki nietematycznej, powinien sięgnąć po L’Odyssée de L’Espece. Gwarantuje to bardzo mile spędzony czas i założę się, że nie raz i nie dwa wrócicie do tego albumu. Wielka szkoda, że takie perły są tak dobrze zakamuflowane, ale jeśli już raz człowiek znajdzie coś tak wspaniałego, na dobre może się w tym zatracić. Pokazuje to również po raz kolejny, że nie tylko Hollywoodem miłośnik filmu/muzyki żyje. Nie trzeba mieć na nazwisko Zimmer, Williams czy Horner, żeby pisać dobrą muzykę. Świat jest pełen nieznanych artystów, o których nie dane jest nam usłyszeć. Cieszmy się zatem, że chociaż część tych jakże ciekawych kompozycji przedostaje się za naszą Żelazną Kurtynę, którą sami sobie stworzyliśmy lubując się w nazwiskach, zamiast w muzyce.

Najnowsze recenzje

Komentarze