Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Elliot Goldenthal

Sphere (Kula)

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Gatunek science fiction w ciągu ostatnich kilkunastu lat stał się istnym cyrkiem, gdzie uwagę skupiają coraz to wymyślniejsze możliwości jakie niesie ze sobą grafika i animacje komputerowe. Rozbudowane możliwości techniczne blokują jednak kreatywność filmowców, przez co coraz mniej w gatunku pojawia się obrazów inteligentnych, a miejsce ich zajmują niewymagające buble opakowane w świecące złotko. Trendowi temu skutecznie oparł się jednak film Barry’ego Levinsona – Kula. Jakże niedocenione to dzieło, jakże sponiewierane przez krytyków i środowiska filmowe, które chyba do reszty zachłysnęły się rosnącym w siłę z dnia na dzień amerykańskim kiczem. Film Levinsona nosi w sobie ducha opowiadań Lema, a żeby wyrazić się ściślej – Solaris. Metaforą Myślącego Oceanu z książki Lema jest tajemnicza Kula spoczywająca w statku kosmicznym na dnie oceanu. Oba obiekty mają niezwykłe właściwości oddziaływania na psychikę bohaterów, materializowania tkwiących w niej fantazji, a w konsekwencji stopniowego jej wyniszczania. Świetny pomysł zwarł się z doskonałą realizacją oraz grą, szczególnie Dustina Hoffmana – nadwornego aktora Levinsona.

Ten nietuzinkowy obraz potrzebował równie nietuzinkowej oprawy muzycznej, a takową mógł zagwarantować jedynie ktoś… nietuzinkowy w branży. Za takowego w 1998 roku powszechnie uważano już Elliota Goldenthala. Swoimi kompozycjami bardzo odstawał od Hollywoodzkich standardów i tak naprawdę po dziś dzień odstaje. Specyfika warsztatu jaki wypracował sobie w ciągu tych kilku zaledwie lat obracania się w branży muzyczno-filmowej nikogo innego nie kwalifikowała jak Goldenthala do projektu Levinsona. Muzyk słynął wszak z mrocznych, bardzo klimatycznie ciężkich partytur co w gatunku ortodoksyjnego science-fiction było zjawiskiem niezwykle pożądanym. Kula idealnie trafiała zatem w gusta i możliwości Goldenthala, który stworzył bardzo funkcjonalny score świetnie opisujący dziejące się na ekranie coraz to bardziej zadziwiające sytuacje. Używając całego potencjału orkiestry i elektroniki w sposób prawie perfekcyjny buduje napięcie w odizolowanym od reszty globu podwodnym świecie, gdzie główni bohaterowie zmuszeni są do zmierzenia się z własnymi lękami.

O ile w filmie muzyka ta świeci wzorową ilustracyjnością, to przełożona na płytę cechuje się już pewnymi ułomnościami. Niekoniecznie problemem jest tu sama muzyka, bardziej jej zestawienie. Wydany przez Varese Sarabande 35 minutowy album to dosyć kulawa mieszanka utworów z “original score” łącząca w sobie fragmenty wybitne z przysłowiową tapetą zdolną tylko do istnienia w filmie. Partyturę rozpoczyna Pandora’s Fanfare – patetyczny niespełna półtoraminutowy utwór na solową trąbkę. Generowane w tle mroczne dysonanse zwiastują, że materiał z jakim przyjdzie nam obcować przez najbliższe pół godziny będzie raczej ciężki. Zanim jednak rzuceni zostaniemy w otchłań ciężkostrawnego underscore i nieokrzesanej muzyki akcji, pierwszych 5 utworów uderzy w nas serią pięknych, miejscami podniosłych fraz oraz próbkami tematycznymi. Trzeba przyznać, że wyjątkowo lekko w Kuli potraktował sobie tą sferę Goldenthal. Partyturę uposaża tylko w jeden temat (Main Titles), do którego zresztą nieśmiało później powraca na przykład w Sphere Discovery. Ta spokojna, nostalgiczna melodia oparta jest zaledwie na 5 nutach powtarzanych cyklicznie, rozpościerających nad scenami które ilustruje obłoczek tajemniczości. Przeciwieństwem do niego jest liryczny i monumentalny zarazem Gift wprowadzający do poważnej z założenia partytury odrobinę swobody.

Jednakże wraz z nadejściem Visit To A Wrackage rozpoczyna się nasza ciężka i mozolna wędrówka do mety jaką będzie ostatni track Their Beast Within. Wędrówka ta nierównomiernie jednak męcząca przyniesie nam pewne chwile wytchnienia w postaci lekkiego smyczkowego Wave, czy fortepianowego Andante. Potem już jednak dopada nas ciężka muzyka akcji przeplatana z atonalnym underscore budującym napięcie w filmie ale bezpłciowo przewijającym się przez płytę. Głównym środkiem wyrazu jest tu silna sekcją dęta atakująca słuchacza podniosłą oleistą smołą dźwiękową. W tle pojawiają się smyczki często dysonujące z dęciakami kreując w ten sposób atmosferę grozy lub nawracając, wydawać by się mogło, rozpierzchłą orkiestrę na tor melodyjności. Słuchając Terror Adagio oraz Manifest Fire na myśl nasuwać będą nam się wcześniejsze prace Goldenthala: Człowiek Demolka, a przede wszystkim Obcy 3. Nic dziwnego, łączy je bowiem niezwykłe podobieństwo stylistyczne, a nawet orkiestracyjne. Pojawiające się w utworach akcji samplowane metaliczne uderzenia skojarzą nam podobne zabiegi w obu Batmanach do jakich uciekał się Elliot. W niewiele zmienionej formie zbuduje on 3 lata później gro muzyki w Final Fantasy, z arcyciekawym Toccata and Dreamscapes na czele.

Oryginalność to znak towarowy Goldenthala, który pielęgnował przez wiele lat bytowania w branży. Patrząc na liczne koneksje jakie utworzył w Kuli można by było przyczepić się do stosunkowego jak na możliwości kompozytora braku kreatywności. Widocznie widmo wtórności jakie niósł za sobą Batman i Robin zaciążyło także na Kuli. Z drugiej strony nie jest to powód do wylewania hektolitrów łez. Partytura Eliota broni się dobrą funkcjonalnością w opisywanym przez nią obrazie. Szkoda tylko, że na płycie często gubi się w lawinie mało przejmującego dźwięku. Wina leży głównie po stronie wydawców dobierających materiał muzyczny zdawać by się mogło w sposób losowy. Niemniej jednak dla fanów kompozytora oraz dla znudzonych szablonowymi hollywoodzkimi tapetami będzie to ciekawie zagospodarowane 35 minut życia.

Najnowsze recenzje

Komentarze