Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Carpenter, Jim Lang

In the Mouth of Madness (W paszczy szaleństwa)

(1995)
4,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 14-05-2019 r.

Trent, detektyw z ramienia firmy ubezpieczeniowej otrzymuje specyficzne zadanie odszukania słynnego autora horrorów Suttera Cane’a, który zaginął na kilka dni przed premierą jego najnowszej książki. Poszukiwania prowadzą go do miasteczka Hobb’s End, w którym toczą się akcje książek Cane’a. Z czasem Trent staje się świadkiem niesamowitych i przerażających zdarzeń wziętych z powieści pisarza. Granica między fikcją literacką, a rzeczywistością się zaciera, a to tylko część tego niezwykłego filmu Johna Carpentera. In The Mouth of Madnses (W paszczy szaleństwa) jest ostatnią częścią nazywanej przez Carpentera „Trylogii Apokalipsy”, na którą składają się jeszcze The Thing i Prince of Darkness. I podobnie jak one, także In The Mouth of Madness poległo przy kinowych kasowych, jak i nie doczekało pozytywnych opinii od ówczesnych krytyków. Co więcej film ten klasuje się w czołówce największych finansowych porażek Carpentera. A szkoda, gdyż moim zdaniem pod względem fabuły to dalej niedoceniony geniusz utrzymany w duchu twórczości H.P. Lovecrafta. Obraz ten powoli zyskuje swoich wielbicieli, którzy często dość błędnie chwalą go za jego rockowy score. Nie żeby muzyka była zła, ale z tym jej rock and rollem to tak różnie bywa.

Podobnie jak w przypadku większości swoich filmów i tym razem John Carpenter był współodpowiedzialny za oprawę muzyczną. Celowo napisałem „współodpowiedzialny”, gdyż często pomija się osoby, które pomagały mu przy ich tworzeniu, tak jak chociażby czynił to Alan Howarth w latach 80tych. W przypadku In the Mouth of Madness John Caprneter postawił na wtedy młodego i mało znanego Jima Langa, jako drugiego kompozytora. Mówiąc o muzyce Carpentera od razu przychodzą na myśl chwytliwe tematy i oparte wyłącznie o dźwięk syntezatorów charakterystyczne brzmienie, które wielu utożsamia z latami 80tymi. Warto więc zaznaczyć, że tutaj mamy do czynienia z filmem z 1995 roku, gdzie i muzycznie styl Amerykanina uległ zmianie i bardziej dostosował się do tamtejszych czasów. Dalej świetnie kreuję atmosferę zagrożenia i obcowania ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, choć tym razem jego score opiera się głównie o ambientowe i industrialne brzmienie, niejednokrotnie zagłębiają się w mroczne rejony dark ambientu. Miejsce jakże ostatnio popularnej, trochę chropowatej, miejscami archaicznie brzmiącej „retro-elektroniki”, zajęło bardziej płynne syntetyczne brzmienie. Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie jakby Carpenter i Lang starali się swoją elektroniką imitować, klasyczne brzmienie orkiestry. Ale tylko niekiedy i niestety z dzisiejszej perspektywy wypada to dość sztucznie. Oczywiście można się domyślać na ile była to próba Jima Langa, aby nadać ścieżce dźwiękowej Johna Carpentera bardziej standartowe brzmienie?

Jak już wcześniej wspomniałem muzycznie John Carpenter kojarzony jest za sprawą swoich prostych, ale przy tym niesamowicie chwytliwych tematów. Nie inaczej jest w przypadku In the Mouth of Madness, które z zaskoczenie bierze nas w obroty swoją mocną rockową stroną. Otwierający soundtrack i towarzyszący napisom początkowym tytułowy kawałek to kwintesencja rocka, a może wręcz metalu i każdemu miłośnikowi takiego grania powinien się spodobać. Co więcej bardzo łatwo wpada on w ucho, czym samym wpisuje się w tradycję chwytliwych carpenterowskich tematów.

Jak wspomniałem w obrazie pojawia się przy napisach początkowych, gdzie widzimy jak z prasy drukarskiej zjeżdżają książki Suttera Cane’a. Fikcyjny autor horrorów był inspirowany Stephenem Kingiem i muzyka w ciekawy sposób ukazuje status pisarzy horrorów jako gwiazd rocka. Zresztą na początku Carpenter chciał pod napisy początkowe podłożyć kawałek Enter Sandman Metallici. Jednak koszty za jego wykorzystanie okazały się tak drogie, że Carpenter postanowił sam stworzyć swoją filmową wersję Enter Sandman i rzeczywiście można usłyszeć wiele podobieństw do kultowego kawałka nie mniej kultowej kapeli.

Tytułowy kawałek w bombastyczny sposób otwiera film jak i ten wydany przez DRG Records album. Jest on jednak po części też zapowiedzą co nas będzie później czekało. Mianowicie w jego połowie rockowe brzmienie ustępuje i wkrada się ambientowy mrok, który w końcu znowu zostaje zagłuszony gitarowymi riffami. Jednak ten mroczny środek doskonale oddaje resztę płyty i tego score’u, który nie każdego słuchacza zachwyci. Szczególnie, że po tak mocnym wejściu apetyt rośnie na więcej rock and rolla, którego już nie otrzymamy. Co prawda nie oznacza to, że reszta albumu to jedna wielka ściana dźwięku, jednak miłośnicy rocka, czy klasycznych ścieżek dźwiękowych, nie znajdą tu wiele materiału dla siebie. Nie jest to zły score, gdyż Carpenter dalej czyni to co umie najlepiej, czyli tworzy odpowiednią atmosferę, buduje poczucie odosobnienia i wreszcie muzycznie pomaga podważać autentyczność otaczającego głównego bohatera świata. Co więcej ambientowe brzmienie idealnie nadaje się do oddaniach ducha Lovecrafta, który unosi się nad całym filmem. Pisarz ten nie raz pisał o rzeczach trudnych do zdefiniowania, a ambient od Carpentera i Langa, bez klasycznych linii melodyjnych doskonale pasuje do opisania nieopisanego.

Nie jest też tak, że po pierwszym utworze nie znajdziemy innych interesujących, czy wręcz przystępnych kawałków na płycie. Jeżeli zaakceptujemy obrany przez Carpentera i Langa styl, możemy dać się zanurzyć w przerażający klimat tej ścieżki dźwiękowej. Co więcej czasami dają o sobie znać przyjemniejsze dla ucha kawałki jak chociażby The Book Comes Back gdzie elektryczne rytmy ładnie komponują się z chwytliwym rytmem perkusji. Zaś The Portal Opens oferuje świetny kawałek akcji, który ilustrują jedną z lepszych scen w tym i tak bardzo dobrym filmie. Czym samym też wracamy do podstawowego argumenty, że ta muzyka po prosta sprawdza się jako muzyka filmowa i dobrze współgra z obrazem, nie przytłaczając go. I dlatego też pewnie tak wielu mylnie określa soundtrack do In the Mouth of Madness jako rockowy. Gdyż to co najbardziej pozostaje w pamięci to właśnie mocne rockowo-metalowe rytmy z napisów początkowych. To jedyny moment, gdzie muzyka aż tak mocno i z takim uderzeniem wychodzi na pierwszy plan. Przez większość filmu Carpenter z Langiem snują swoje mroczne, syntetyczne dźwięki, rzadko jednak wychylając się na pierwszy plan.

In the Mouth of Madness był ostatnim naprawdę dobrym filmem Johna Carpentera, następny niestety tylko potwierdziły spadkową formę reżysera. Dla Jim Langa, horror pozostał raczej jednorazową przygodą. Komponuje on do dzisiaj, ale głównie na rzecz amerykańskich seriali animowanych. W jednym z wywiadów Carpenter bardzo sobie chwalił współpracę z Langiem, gdzie dalej należy się domyślać jak duży był wkład w powstanie tej muzyki? Z tego co można z nich też wyczytać wynika, że Lang akurat najmniej miał wspólnego z rockowym tematem, który można zaliczyć do jednych z lepszych, a na pewno ciekawszych w dorobku amerykańskiego reżysera-kompozytora. I choć reszta materiału jest dość ciężka w odbiorze, trudno odmówić jej klimatu, funkcjonalności i w ogóle nie możemy mówić o złej muzyce filmowej. Przy czym nie jest to soundtrack dla miłośników retro-elektroniki z lat 80tych, z którą wielu utożsamia Johna Carpentera. Nie jest to też album dla fanów rocka, którego jest na nim mniej, niż można wyczytać. Jest to bardziej pozycja dla miłośników tego niezwykłego filmu, który mam nadzieję też dzięki tej recenzji, zyska nowych wielbicieli.

Najnowsze recenzje

Komentarze