Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Avengers: Endgame (Avengers: Koniec gry)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 01-05-2019 r.

5 dni – dokładnie tyle potrzebował film Avengers: Koniec gry, aby stać się kasowym fenomenem wszech czasów. Miliard, dwieście milionów dolarów po pierwszym weekendzie wyświetlania – to robi wrażenie! Ponad dziesięcioletnia przygoda z superbohaterami studia Marvela w końcu doczekała się pewnej epickiej konkluzji. Nie można jednak nie odnieść wrażenia, że legenda i sława tego filmu, to w głównej mierze efekt wielkich starań marketingowych oraz umiejętnego skrywania fabularnych detali, budowania napięcia i wodzenia fanów za nos. Bo choć każdy się spodziewał, że wszystko dobrze się skończy, to nie do końca wiadomym było jak do tego dojdzie. Jak rozwiązana zostanie kwestia tragicznych losów wszechświata zgotowanych przez Thanosa. Szalonego Tytana, który za cel własnej egzystencji obrał sobie unicestwienie połowy wszelkiego życia. Miałyby mu w tym pomóc tajemnicze artefakty, tzw. Kamienie Nieskończoności. I również wokół nich kręci się cała intryga filmu Avengers: Koniec gry (Avengers: Endgame).



Intryga dosyć miałka, jeżeli weźmiemy pod uwagę całokształt fabularny. Skrzętne ukrywanie detali odnośnie tej produkcji było niewspółmierne do poziomu rozczarowania samą treścią i ilością fabularnych nieścisłości oraz uproszczeń. Pewnych rozwiązań można było się domyśleć już w kontekście ostatniej odsłony Ant-Mana, a jedynym pytaniem jakie nurtowało przed wycieczką do kina było to, który z bohaterów poświęci się dla sprawy. Bo że taka ofiara nastąpi sugerowały już hasła marketingowe, mówiące o zwycięstwie za wszelką cenę. Cóż, cena sprawiedliwa, jeżeli weźmiemy pod uwagę całkiem pięknie i ujmująco skonstruowany finał. Ale i tak najbardziej z tego wszystkiego fascynuje sposób, w jaki bracia Russo opowiadają całą tę historię. Sposób prowadzenia narracji jest imponujący – absolutnie nie daje się odczuć monstrualna długość filmu, w czym na pewno pomagają równie genialne kreacje aktorskie. Bohaterowie wyraźnie dojrzewali w miarę progresu wydarzeń w kinowym uniwersum Marvela, zapewniając w jego finalnej odsłonie solidną porcję emocji. Wydawać by się mogło, że trudno o lepszą przestrzeń do wyprowadzenia świetnie współgrającej z obrazem i dobrej w obyciu, ścieżki dźwiękowej. No właśnie, myślenie życzeniowe w kontekście tej serii niejednokrotnie prowadziło do gorzkich rozczarowań. I choć Avengers: Koniec gry nie jest wielkim, muzycznym zawodem, to jednak pewien niesmak pozostaje.

Zacznijmy od sprawy angażu. Jeszcze na dwa lata przed premierą filmu Avengers: Wojna bez granic wiadomym było, że stanowisko kompozytorskie tego i kolejnego filmu obsadzone zostanie przez Alana Silvestriego – autora ścieżki dźwiękowej do filmów Kapitan Ameryka oraz pierwszych Avengers. Choć w obu przypadkach dawał tyle samo ilustracyjnej satysfakcji, co melodycznych obiekcji, ostatecznie dał się zapisać w historii MCU jako prekursor i ojciec wielu stylistycznych rozwiązań. Nie dziwne więc, że włodarze studia chcieli tym finalnym projektem zatoczyć krąg, niejako powracając do muzycznych źródeł. Biorąc pod uwagę efekt końcowy Wojny bez granic, można śmiało stwierdzić, że kompozytor ten dosyć rzetelnie wywiązał się ze swoich powinności względem filmu, Jeżeli jednak skupimy się na samym doświadczeniu soundtackowym, przemawiającym wydawniczym dwugłosem: cyfrowo opublikowanym, dwugodzinnym albumem oraz tradycyjnie skrojonym na potrzeby kompaktu, 70-minutowym krążkiem – no tutaj można mieć pewne zastrzeżenia. I takowych nie unikniemy również wertując zawartość soundtracku do Końca gry. Ale o tym za chwilę.

Podstawową kwestią na jaką warto tutaj zwrócić uwagę, to funkcjonalność. Jak w filmie braci Russo wybrzmiewa najnowszy produkt Silvestriego? Najogólniej rzecz ujmując nie jest źle, choć do pełni zachwytu zdecydowanie daleko. Głównie z tego powodu, że Alan Silvestrii jest tutaj typowym Alanem Silvestrim. Kompozytorem, który już jakiś czas temu wszedł w ciepłe bambosze swojej muzycznej strefy komfortu, nieczęsto pozwalając sobie na jakieś zwariowane, ekstrawaganckie zagrania. Bogata symfonika, patetyczny ton i ciepła, wymuskana liryka – to standardowy zestaw, jakim od lat operuje Amerykanin w specyficznym dla siebie, orkiestracyjnym ornamencie stylistycznym. O ile więc sprawa warsztatowa nie powinna nam spędzać snu z powiek, to już kwestie tyczące się kreatywnej cząstki projektu, a i owszem. I tak oto temat wyprowadzony jeszcze przy okazji pierwszych Avengersów jest tutaj melodyczną ostoją, na której opierają się poczynania głównych bohaterów. Patetyczna melodia jest piękną wizytówką serii (aczkolwiek, przypomnijmy, zrewidowaną już przez Danny’ego Elfmana i Briana Tylera w Czasie Ultrona), ale szkoda że poza nią niewiele się dzieje w melodyce. Takowa bazuje na sentymentalnym trzymaniu się fundamentów MCU z daleko idącą ignorancją w stosunku do wypracowanej przez minioną dekadę, muzycznej spuścizny. Owszem, w filmie wybrzmiewają sporadycznie wizytówki tematyczne niektórych bohaterów, ale można odnieść wrażenie że wszystko to dzieje się poza działalnością i wiedzą kompozytora. Fakt, można ubolewać nad brakiem wspaniałego motywu Iron Mana, czy też Thora od Briana Tylera, ale zwróćmy uwagę na to, w jakim momencie życiowym i kondycji psychicznej są owi herosi. Odarci z przekonania o swojej sile, pogrążeni w żalu, przypominają cień tego, czym byli. Nikt więc nie oczekiwał wchodzenia w te patetyczne buty, ale chociażby symbolicznej rewizji gotowego banku melodycznych rozwiązań. Niestety niewiele dzieje się pod tym względem. Poruszanie się po fabule widowiska za pomocą świetnie zaaranżowanej symfoniki zdaje się jedynym, preferowanym przez Silvestiego rozwiązaniem. Dobrze współgrającym z dynamicznie montowanym obrazem, mającym swoje mocne momenty, ale na dłuższą metę nie łapiącym przelotu z odbiorcą.



O formie wydania soundtracku i jego zawartości nie wiedzieliśmy nic praktycznie do momentu premiery widowiska braci Russo. Można się było jednak spodziewać dwóch zupełnie różnych doświadczeń – jak pokazał przykład Wojny bez granic. I faktycznie. Na pierwszy ogień poszedł monstrualny, dwugodzinny soundtrack opublikowany przez Hollywood Records drogą elektroniczną. 35 zawartych tam utworów wydaje się niemalże kompletnym zestawem muzyki ilustracyjnej, jaka wybrzmiała w czwartych Avengersach. Większych braków trudno się tutaj doszukać poza wspomnianymi wcześniej cytatami tematycznymi, m.in. z Kapitan Marvel czy Ant-Mana. Ostatecznie jednak w nasze ręce trafił produkt, który swoimi gabarytami oraz intensywnością ma prawo solidnie zmęczyć. Pewnego rodzaju alternatywą może się okazać album soundtrackowy opublikowany na płycie CD, który proponuje selekcję najbardziej nośnych fragmentów odpowiednio przemontowanych i zaprezentowanych. Nie zawsze decyzje wydawców mogą iść w parze z oczekiwaniami odbiorcy, ale w świetle powolnego wymierania rynku CD należy docenić i ten skromny wysiłek. My jednak pozostańmy przy najbardziej rozpowszechnionej wersji ścieżki dźwiękowej. Przy dwugodzinnym kolosie.

Początek nie stawia przed nami przysłowiowej ściany dźwięku. Pogrążonym w żalu bohaterom towarzyszy równie przejmująca, nasycona emocjami, oprawa muzyczna, z której tylko okazjonalnie przebijają się echa heroizmu. Jednym z powodów ku temu jest iskierka nadziei, jaką dostarcza możliwość odnalezienia Thanosa i wyrównania z nim przysłowiowych rachunków. Kompletowanie drużyny wtłacza w trzewia partytury odrobinę więcej wigoru i optymizmu. Ale starcie z Szalonym Tytanem na nowo odziera ścieżkę dźwiękową z przygodowego tonu. Przeskok czasowy i nowe realia, w jakich znajdują się bohaterowie, sprawiają, że partytura znów przemawiać zaczyna bardziej stonowanymi, osnutymi smutkiem i melancholią, dźwiękami.

Dosyć nierówny początek rekompensowany jest z chwilą wejścia na główne tory fabularne. Zuchwały plan przedsiębrany przez bohaterów ponownie uwalnia ścieżkę dźwiękową z ciasnych objęć smutnego grania. I przy okazji ocieramy się tutaj o prawdopodobnie najbardziej intrygujący materiał całej partytury. Nie chcąc zdradzać szczegółów, zaznaczę tylko, że cały ten filmowy akt ociera się o klasykę kina heistowego. I w takim też lekko zawadiackim tonie przemawia również oprawa muzyczna nie stroniąca od slapsticku, luźnego tonu i wielu zaskakujących zabiegów orkiestracyjnych. Cóż, lekka wymowa filmowych scen dawała tutaj spore pole do popisu. I jak niespodziewanie jesteśmy tym raczeni, tak też szybko jest to nam zabierane. Pozornie proste zadanie okazuje się bowiem dla wybranych herosów swego rodzaju rachunkiem sumienia i ponownym mierzeniem się z demonami przeszłości. Dlatego też warstwa muzyczna po raz kolejny zaczyna ocierać się o bardziej stonowane emocje. Jest to również przestrzeń w której powoli, aczkolwiek nieuchronnie wkradać się będzie muzyczna nuda oraz typowa dla Alana Silvestriego, ilustracyjna sztampa.



Pewnego rodzaju przełom następuje w końcówce widowiska i ostatnich kilkudziesięciu minutach słuchowiska. Stawka całej gry rośnie z minuty na minutę – wprost proporcjonalnie do ilości zagrożeń. Stąd też i emocje jakimi przemawia ścieżka dźwiękowa ulegają kumulacji. Wydaje się, że to właśnie finalna konfrontacja będzie tym momentem, kiedy muzyka zacznie porywać nas na nowo. I faktycznie u progu batalii, której rozmach zestawić możemy z analogicznym konfliktem we Władcy Pierścieni: Powrót Króla, dostajemy piękny, heroiczny aranż tematu przewodniego. Serce rośnie od słuchania, ale niestety, im bardziej zagłębiamy się w ten konflikt, tym bardziej odnosimy wrażenie, że oprawa muzyczna staje się tylko niezobowiązującym tłem do efektów dźwiękowych. Dobrze dźwigającym dramaturgię całego obrazu, ale w kategoriach słuchowiska dosyć nużącym. Biorącym w obroty wszystkie wyuczone już tricki Silvestriego. Natomiast końcówka soundtracku ustawia przed nami kolejną porcję schematów – tym razem w lirycznym, milszym dla ucha wydaniu. Ciepły finał pieczętowany jest dostojną, bogato aranżowaną prezentacją motywu Avengersów.

Mimo wszystko po zakończeniu odsłuchu raczej nieprędko nabierzemy chęci na kolejne wejście w ten muzyczny świat. Nie tylko dlatego, że to wszystko już słyszeliśmy dziesiątki razy. Zasadniczym problemem ścieżki dźwiękowej do Endgame jest monstrualna długość soundtracku – kolosa na chwiejnych nogach. Bo jak inaczej nazwać wydany przez Hollywood Records, dwugodzinny soundtrack, gdzie tak naprawdę wartymi większej uwagi jest dosłownie kilka utworów? Zapowiadany na miesiąc później, jednopłytowy album jest zapewne lepszym rozwiązaniem dla wszystkich odbiorców nie podchodzących nabożnie zarówno do filmu jak i autora ścieżki dźwiękowej. Zresztą nie oszukujmy się. Alan Silvestrii już w Wojnie bez granic. powiedział wszystko w kwestii Avengersów. Koniec gry jest tylko echem tych słów. Tych dźwięków, które czasami wydają się bardziej, a innym razem mniej doniosłe. No ale pewnej tradycji stało się zadość. Lipy też nie ma, więc nie ma co kruszyć kopii. Tylko szkoda, że muzyka do flagowego produktu studia Marvela wypada blado w porównaniu z połową ścieżek dźwiękowych do mniej znaczących obrazów, ot chociażby takich, jak Kapitan Marvel. Całe szczęście nieprędko doczekamy się kolejnych przygód Mścicieli.


Inne recenzje z serii:

  • Iron Man
  • Iron Man 2
  • Iron Man 3
  • Captain America: The First Avenger
  • Captain America: The Winter Soldier
  • Captain America: Civil War
  • Thor
  • Thor: The Dark World
  • Thor: Ragnarok
  • Avengers
  • Avengers: Age of Ultron
  • Avengers: Infinity War
  • Guardians of the Galaxy
  • Guardians of the Galaxy vol. 2
  • Ant-Man
  • Ant-Man and the Wasp
  • Doctor Strange
  • Black Panther
  • Captain Marvel
  • Agents Of S.H.I.E.L.D.
  • Daredevil (season 1)
  • Daredevil (season 2)
  • Agent Carter
  • Jessica Jones
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze