Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Shigeru Umebayashi

Su Qi-Er (Prawdziwa legenda)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 08-08-2018 r.

Prawdziwa legenda Woo-ping Yuena to, że się tak wyrażę, klasyczne kino kopano-siekane z Dalekiego Wschodu. Mamy więc akcję toczącą się w dawnych Chinach, aktorów podwieszanych na linkach, ekwilibrystyczne wygibasy w scenach walk, wymachy bronią białą na prawo i lewo, a także inne klisze typowe dla tego podgatunku. Ponadto sama fabuła nie wydaje się zbytnio oryginalna, bo przecież ileż już razy widzieliśmy, gdy główny bohater, żeby dokonać wendetty na czarnym charakterze (tym razem za porwanie syna), zaszywa się gdzieś w dziczy, aby przez większość pierwszego aktu trenować sztuki walki, oczywiście za pomocą sekwencji montażowych. Nie zabrakło też scen, w których mały Chińczyk pierze na kwaśne jabłko rywali kilkukrotnie od siebie większych. Pewnym urozmaiceniem są co prawda wątki fantastyczne (w pobliżu pustelni protagonisty znajduje się świątynia, gdzie mieszkają bogowie, z którymi ćwiczy), niemniej to po prostu kolejny film z gatunku „martial arts”, którego już po kilkunastu minutach seansu jesteśmy w stanie niemal całkowicie przewidzieć. Za plus można za to uznać obecność na trzecim planie Davida Carradine’a, dla którego był to jeden z ostatnich filmów w karierze. Trzeba też nadmienić, że był to pierwszy tytuł w tym gatunku nakręcony w 3D. To tyle o samej produkcji. Przejdźmy zatem do muzyki.

Muzykę skomponował Shigeru Umebayashi. Ma on co prawda kilka innych filmów o sztukach walk, lecz większość z nich to dzieła ambitne (Dom latających sztyletów), a przynajmniej aspirujące do takowych (Wielki mistrz). I tak też niezbyt ciekawe i płaskie widowisko Yuena trochę wyróżnia się na tle CV Japończyka. Być może okazja do współpracy Yuenem, twórcą kultowego Pijanego mistrza z Jackie’m Chanem, do którego to zresztą filmu poniekąd nawiązuje Prawdziwa legenda, była dla niego nobilitacją. Niestety licha jakość obrazu, z którym przyszło się zmierzyć Umebayashiemu, poskutkowała powstaniem nieszczególnie wybitnej pracy.

Umebayashi skomponował na potrzeby filmu Yuena całkiem chwytliwy, heroiczny temat przewodni, wykorzystujący głównie partie smyczków i jakże typowe dla tego typu kina dalekowschodnie perkusjonalia (bębny, gongi itp.). Nie jest to zbyt wyszukana albo głęboka emocjonalnie melodia – nawet można powiedzieć, że jest dość płaska – niemniej z pewnością nieźle się sprawdza jako muzyczne spoiwo tego prostego jak konstrukcja cepa obrazu. Ponadto także w domowym zaciszu potrafi, pomimo swojej banalności, dostarczyć odbiorcy pozytywnych wrażeń.

Jak łatwo się domyślić, na przestrzeni całej ścieżki dźwiękowej Japończyk polega w sporej mierze na orientalnym instrumentarium, choć jest tu też miejsce dla sekcji smyczkowej, która gdzieniegdzie brzmi dość sztucznie (być może jest częściowo samplowana), a także dla męskiego chóru, podkreślającego w założeniu heroiczny wymiar filmu. Niejednokrotnie usłyszymy zawodzące partie erhu (ładne Ying Yuan), eteryczne flety proste (Dragon), a także gromkie chóry z pędzącymi bębnami (epickie T.J.). Nie jest to nic, czego byśmy już nie słyszeli – Japończyk stosuje raczej znane wszystkim zagrywki. Z jednym wyjątkiem.

Mam tu na myśli muzykę dla Pijanego Mistrza. Pierwszym jego reprezentantem jest utwór Most Drunk, gdzie zwariowane, jak sugeruje nazwa „pijane”, partie etnicznego instrumentu strunowego oraz intensywne perkusjonalia tworzą prawdziwie zakręconą mieszankę. Drugim jest efektowne Drunken Master, gdzie Umebayashi dorzuca jeszcze szaleńczy motyw smyczków i brutalne partie gitar, które budują razem doprawdy zawadiacką i przebojową kompozycję. Fuzja materiału Pijanego Mistrza i tematu głównego czeka na słuchacza w ostatnim utworze.

Niestety miejscami score Japończyka skręca w stronę niezbyt wyszukanej i podporządkowanej kadrom ilustracji. Najgorzej prezentuje się materiał związany z czarnym charakterem, wykorzystujący głównie schematyczne i napisane jakby od niechcenia tekstury niskiego chóru, sampli i perkusjonaliów. Z drugiej strony nie ma się co dziwić Umebayashiemu, bo i scenarzyści w tym aspekcie nieszczególnie się wysilili (wysmarowany pudrem antagonista wygląda niczym zombie, nie wspominając już o jego armii, która, dla pewności, nosi czarne stroje i czarne flagi). Nieszczególnie prezentuje się poboczna muzyki akcji, która w ruchomych kadrach broni się przede wszystkim wejściami głównego tematu.

Prawdziwa legenda to proste kino, które zbudowane jest na gatunkowych kliszach i operowaniu najbardziej podstawowymi emocjami. W taką też stronę podążył Shigeru Umebayashi. Jednocześnie trzeba powiedzieć, że Japończyk i tak dał od siebie więcej niż faktycznie zasługiwał na to film Yuena. W końcu temat główny, choć banalny, wpada w ucho, fajnie i pomysłowo prezentuje się materiał Pijanego Mistrza (szkoda, że to tylko trzy utwory), a orientalne instrumentarium dodaje kolorytu całości. Nie będzie to klasyk na miarę dzieł Tan Duna, ale myślę, że w kontekście błahości ilustrowanego obrazu, to jest to z pewnością całkiem solidna praca, która zasługuje na trójkę z małym plusem.

Najnowsze recenzje

Komentarze