Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jóhann Jóhannsson

Mercy (Na głęboką wodę)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 04-05-2018 r.

Powód, dla którego decyduję się napisać tekst bez znajomości filmu jest wyjątkowy. Jóhann Jóhannsson zmarł nagle w wieku 48 lat, pozostawiając za sobą zrozpaczonych i nie mogących uwierzyć w to co się stało fanów. Pozostawił też liczne solowe dokonania. W końcu pozostawił wspaniałe filmowe kompozycje, które zawsze stanowiły istotny składnik filmu, i które zapewniły Jóhannssonowi zasłużone uznanie. Niestety, w pełni rozwijającą się karierę kompozytora przerwała tragedia. Jóhannsson przechodził przez bardzo trudny czas. Został zwolniony z prac nad Blade Runnerem. Mówiło się, że pomysły przychodzą mu coraz trudniej, i coraz częściej sięga do swych gotowych materiałów. Z drugiej strony w studio pracował jak oszalały, a muzyka pochłaniała go bez końca. Na chwilę przed śmiercią został nawet zaangażowany do disneyowskiego Christopher Robin, z którym wiązał ogromne nadzieje. Jego manager, Tim Huson, wspominał, że prace nad muzyką szły świetnie. I to pomimo tego, że tematyka była dla Jóhanna lądem, który dopiero odkrywał, a więc w którym zapewne mógł się jeszcze rozwinąć.

Co do Mercy, to praca jak na ironię odsłaniająca każdy zakątek twórczości Islandczyka. Duża w tym zasługa 'składankowej’ natury wydania, gdzie muzyka oryginalna miesza się z wcześniejszym, niekoniecznie filmowym, dorobkiem Jóhannssona. Na szczęście, kompozycja dedykowana obrazowi Jamesa Marsha jest wyraźna i broni się przed rozpoznawalną skądinąd muzyką źródłową (She Loves to Ride…). Główną zasługę należy upatrywać tutaj w rytmicznych i pogodnych melodiach, którymi kompozytor nawiązuje do poprzedniej współpracy z Marshem przy Teorii wszystkiego oraz refleksyjnej, niepokojącej oprawie zarezerwowanej na główną scenerię Mercy, jaką jest ocean.

Łatwo na tej podstawie wychwycić słowa klucze, wokół których pisze się fabuła Mercy, a którymi to kompozytor cumował podczas procesu twórczego. Film przedstawia prawdziwą historię małżeństwa Donalda i Claire Crowhurst, stojących na krawędzi bankructwa po plajcie rodzinnego biznesu. Szukając ratunku, Donald decyduje się wziąć udział w żeglarskim wyścigu dookoła świata. Jego stawką jest tytuł pierwszego człowieka, któremu udało się opłynąć świat samodzielnie.

Dwa pierwsze utwory na płycie zostały napisane dla filmu. Flares to refleksyjne otwarcie na pianino, niepozbawione charakterystycznych, dronowych tonacji. Z kolei Boating For Beginners i The Good Ship Teignmouth Electron to już kurs na pełen ocean, z optymistycznymi i wzniosłymi smyczkami, tworzącymi wyraźne, strukturalnie podobne tematy do tych z Teorii wszystkiego. Podobieństwa te jednak nie zagłuszają indywidualnego charakteru Mercy, gdzie marynistyczne oblicze filmu przedstawione jest w sposób dynamiczny i miejscami zahaczający o patos. To czego mogliśmy się spodziewać, to to że w pierwszych częściach albumu ocean nie stanowi zagrożenia – muzycznie wręcz nigdy do tego nie dojdzie – jest w większym stopniu ciekawostką, ekscytującym zalążkiem przygody, którą Jóhannsson kontynuuje aż do The Horse Latitudes. W tym miejscu fani mrocznego Jóhannssona, kojarzonego ze złowrogimi smyczkami a’la Sicario będą usatysfakcjonowani. Punkt 9 na albumowej mapie Mercy to bowiem jeden z niewielu fragmentów, w którym atmosferyczny i optymistyczy w swej barwie ambient załamuje się pod ciężarem depresyjnego i chłodnego minimalizmu. Kolejnym takim fragmentem jest krótkie The Furious Sea of Fogs And Squalls.

Uczestniczące w tej oceanistycznej wyprawie utwory z solowych dokonań Islandczyka ani na chwilę nie zaburzają eleganckiego profilu wydawnictwa Deutsche Grammophon. Na przykład Radio z Free The Mind – dokumentu sprzed paru lat – doskonale dotrzymuje kroku oryginalnej muzyce, dokładając rytmizacje i smyczki. Podczas gdy utwory z Copenhagen Dreams wprowadzają do stawki kojącą i odrobinę filozoficzną nutę. Inna sprawa ma się z A Pile of Dust z Orphée, które tak bardzo przypomina o inspiracjach Jóhannssona dorobkiem Henryka Góreckiego. Ten liturgiczny fragment partytury z pewnością odkryje przed nami sens wyprawy Donalda Crowhursta. W tym miejscu górę powinien wziąć narracyjny sznyt Islandczyka – zauważcie, że pomimo dosyć sprecyzowanego stylu jego muzyka filmowa zawsze pozostaje zróżnicowana – odsłaniając kolejne symboliczne i etyczne znaczenie działań bohatera Mercy. Bo sam utwór The Mercy, funkcjonujący tutaj jako suita, powinien już tylko zaprowadzić nas do napisów końcowych, i ostatniej kompozytorskiej pracy wydanej za życia Jóhannssona.

To wszystko podtrzymuje charakterystyczną naturę i siłę jego muzyki. Ocenę w filmie, jednak, pominę, choć mógłbym ją oprzeć na dosyć przejrzystej statystyce. Jak dotąd w każdym filmie z oprawą Islandczyka muzyka spisywała się rewelacyjnie i przyczyniała się do jego sukcesu artystycznego. To zaskakujące, ale regularność z jaką kompozytor bratał obraz i muzykę w najlepszy możliwy sposób jest trudna do wytłumaczenia. Nie ważne czy na swoje biurko dostawał scenariusz traktujący o inwazji kosmitów czy biogram genialnego fizyka. Każdy tytuł podświadomie wywołuje w nas skojarzenia kompozycyjne. Nie ma filmu bez soundtracku i odwrotnie. Tym bardziej, jeśli stoi za tym ktoś, kto nagle odchodzi. Sama muzyka filmowa nie jest przecież najbardziej dynamiczną gałęzią branży, więc każda strata, wstrząs, zabliźnia się bardzo długo. Trzy lata temu pożegnaliśmy Jamesa Hornera. Powstała wyrwa, której do dziś nie udało się wypełnić. Śmierć Jóhannssona tylko tą pustkę powiększa.

Najnowsze recenzje

Komentarze