Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Benjamin Wallfisch, Hans Zimmer

Blade Runner 2049

(2017)
4,3
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 22-10-2017 r.

Łowca androidów. Trzeci film w karierze Ridleya Scotta, początkowo mocno krytykowany, około dziesięć lat i jedną wersję montażową później uznany za arcydzieło. W historii kina dzieło przełomowe, jako założycielskie dla koncepcji tak zwanej wersji reżyserskiej, czyli przemontowanej zgodnie z oryginalną wizją twórcy. Wokół tej adaptacji powieści Phillipa K. Dicka, Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? narosły legendy. Czy to koszulki ekipy mówiące, że „Will Rogers nigdy nie poznał Ridleya Scotta” (zgodnie ze słowami, że Rogers nigdy nie poznał kogoś, kogo by nie polubił”), czy to konflikt z Harrisonem Fordem, który nie dostawał uwag od reżysera – wszystko jest dziś częścią historii kina. Kilka lat temu reżyser przeraził fanów, mówiąc, że planowany jest sequel. Działo się to już po Prometeuszu, który, delikatnie rzecz biorąc, widzów raczej nie zadowolił. Na szczęście (bądź nie), musiał jednak zrealizować kolejny prequel serii o Obcym, a reżyserem drugiej części Blade Runnera został Denis Villeneuve, znany z Sicario i Nowego początku. Wiadomo było, że wróci Harrison Ford, choć Scott zapowiedział, że Deckard pojawi się dopiero w trzecim akcie. Poza tym w filmie wystąpili Ryan Gosling (nieco w stylu Drive), Robin Wright oraz, choć krótko, Jared Leto. Aktorskim odkryciem jest Ana de Armas w roli Joi. Cudowne wprost zdjęcia zrobił Roger Deakins, chyba najwybitniejszy żyjący operator. Film, powolny, refleksyjny wprost, krytycy przyjęli z entuzjazmem i faktycznie zachwyca swą niespieszną formą. Niestety, zawiodła widownia.

Przyznam się, że należałem do tych, których zaciekawił, jeśli nie ucieszył, angaż Jóhanna Jóhannssona, z którym Villeneuve odnosił swoje hollywoodzkie sukcesy. Pełen tragizmu Labirynt, przerażający czasem Sicario czy frapujący Nowy początek należały, wbrew opiniom niektórych recenzentów, do inteligentnych i ciekawych propozycji, choć na pewno nie najłatwiejszych w odbiorze (zwłaszcza Sicario). Niestety niedawno ogłoszono, że przy projekcie pracują Hans Zimmer i Benjamin Wallfisch, a początkowo temat Islandczyka miał zostać wykorzystany, potem okazało się, że jednak nie. Tak naprawdę większość ścieżki napisał były współpracownik Dario Marianellego. Niemiec zdołał tylko przegadać projekt z producentami i reżyserem, spędzić dzień na dyskusjach ze swym protegowanym i musiał wylecieć na światowe tournee. Po powrocie z Europy miał dosłownie kilkanaście dni, by pomóc przy projekcie, po czym znowu ruszył w trasę, tym razem po USA. Pewnym jest, że programował syntezatory, zwłaszcza, że posiada oryginalną Yamahę CS-80, z której korzystał w swoim czasie Vangelis i na którym napisał swą legendarną wprost muzykę do oryginalnego Łowcy. Greka nie proszono o powrót, choć powiedział, że i tak by takiej propozycji nie przyjął, bo „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Totalną porażką natomiast jest pomysł na wydanie płyty w 2049 egzemplarzach za 20,49 dolarów. Kiedy edycja się wyprzedała… natychmiast wypuszczono następną, ale z inną okładką. Takiego błędu dokonało Epic Records powiązane z wytwórnią Alcon. Ten sam album – ponad 75 minut muzyki ilustracyjnej z dodatkiem piosenek Franka Sinatry, Elvisa Presleya (!) i innej, towarzyszącej jednemu z krótkometrażowych prequeli promujących nowy film, wyszedł także w formie cyfrowej.

Album i film rozpoczyna 2049, już od początku wprowadzający nastrój niepokoju. Od razu też słychać słynną Yamahę CS-80. Inaczej niż w muzyce Vangelisa, kompozytorzy jednak nie wprowadzają nowego tematu. Nie bardzo nawet nawiązują do starych – oryginalny Łowca androidów słyszany jest tutaj w przeciągłych dźwiękach. Wallfisch i Zimmer koncentrują się przede wszystkim na budowaniu napięcia. Sapper’s Tree rozwija nowy motyw, może nieco przypominający Gorączkę Elliota Goldenthala. Flight to LAPD to już czysty opresyjny i perkusyjny ambient, czasem przekraczający granicę sound designu.

I tutaj właśnie leży jeden z problemów ze zrozumieniem tej ściezki. Jak zwykle w przypadku działalności Hansa Zimmera w ostatnich kilku-kilkunastu latach (od filmów o Batmanie, jeśli nie wręcz od Piratów z Karaibów) zmiana kompozytora polaryzowała środowisko fanów muzyki filmowej. Ale tak samo polaryzował je pierwotny angaż islandzkiego współpracownika Villeneuve’a. Nie wiadomo dokładnie, co skomponował Jóhannsson i nigdy się niestety raczej nie dowiemy. Niektórych jednak (w tym mnie, przyznam) zwolnienie kompozytora rozczarowało. U niektórych zatrudnienie Zimmera, nim jeszcze wyszły ostatecznie znane kulisy powstawania tej ścieżki, spowodowało wręcz entuzjazm. Jest to, trzeba przyznać, uzasadnione. Jeśli jest dzisiaj kompozytor, który nie tylko potrafiłby skopiować brzmienie Vangelisa, a tak uzasadniono te zmiany, ale i zinternalizował jego styl, to jest nim właśnie Hans Zimmer. Pewne elementy stylistyczne pojawiają się już u niego w latach osiemdziesiątych. Spodziewano się więc tego samego prawie że neonoirowego piękna, ale tak jednak nie jest.

Brzmienie ścieżek Jóhannssona, uznawane przez niektórych nie do końca słusznie za dronowe, ewidentnie bierze się z pewnych preferencji reżysera. Tak na jednym forum wypowiedział się zresztą jeden z współpracowników Wallfischa, music editor Tego, Nate Underkuffer: „Pamiętajcie, kto jest reżyserem”. Uderza to przede wszystkim w Wallace, które bez problemu można by zamienić na First Encounter z Nowego początku. Przeciągłe, mroczne brzmienie, jest wręcz czymś, czego ewidentnie zażądał reżyser. Podobnie brzmi Her Eyes Were Green. Z Vangelisa pozostały przede wszystkim oryginalne tekstury i częściowo może refleksyjny nastrój głównego, przewijającego się czasem tematu. Nie jest jednak tak, że elementy stylu wykształconego przez Greka są zupełnie nieobecne w tym „johannssonowskim brzmieniu dronowym”, by zupełnie uprościć styl tego kompozytora.

Można by powiedzieć, że podstawowym wzorcem dla kompozytorów były oryginalne napisy początkowe filmu, z ich wyciszonym prawie ambientowym brzmieniem i mocnym durowym, typowym dla kina Ridleya Scotta przepastnym wręcz akordem, niejako tworzącym świat nocnego Los Angeles w niedalekiej (zwłaszcza dziś) przyszłości. Dochodzi jednak coś bardziej subtelnego. Dość bliskie tego, co dziś nazwalibyśmy mrocznym ambientem i nawet sound designem. Jest ilustracja finalnego pościgu Roya Batty’ego za Deckardem. Właśnie ten fragment, znany dopiero dzięki trzypłytowej edycji jako Deckard and Roy’s Duel był drugim z podstawowych wzorców filmu. Zwłaszcza, że słynne brzmienia CS-80 służą w dużej mierze do budowania niepokoju i dziwnych dysonansów. Nawet coś takiego jak Wallace mimo ewidentnych podobieństw do muzyki Jóhannssona (mimo, teoretycznie braku temp-tracku), można by zestawić z Tales of the Future przez swe pseudoetniczne i pełne napięcia brzmienie.

Najlepiej filmowo wypadają te momenty, które najokazalej, co ciekawe, wypadają też na albumie. Są to przede wszystkim momenty, które można by nazwać światotwórczymi. Sam początek, wszelkie odniesienia do Vangelisa w ujęciach z dalekich planów. 2049 w filmie wypada wręcz obiecująco. Oprócz tego, paradoksalnie również Wallace, ślicznie grający w scenie, w której K niejako konsumuje swój związek. Joi należy też do najlepszych fragmentów albumu. Z drugiej strony, mamy momenty, kiedy np. bohater idzie przez miasto tylko po to, by się zatrzymać i spojrzeć na zdjęcia, a muzyka sugeruje, jakby miał się zaraz skonfrontować nie tyle z Deckardem, co wręcz Cthulhu. Trudności sprawia też muzyka akcji. Wynika to ze stylu Dennisa Villeneuve’a, który pod względem pracy kamery jest z reguły niezbyt dynamiczny, ale z drugiej strony muzyka wtedy przypomina, naprawdę, najostrzejsze fragmenty Chappie. A to, żeby było jasne, w żadnym razie nie jest komplement. Dobrym przykładem jest tutaj Hijack, utwór, którego po prostu nie da się poza filmem słuchać. Wyjątkiem jest Sea Wall, początkowo nazbyt ostre i mogące wywołać dla niektórych niezbyt pozytywne skojarzenia z Dunkierką. Potem natomiast przechodzi w jeden z lepszych czysto Vangelisowskich momentów ścieżki. Ze względu na to, że styl Villeneuve’a jest charakterystycznie powolny i niezgodny z trendami muzyki akcji, taka kontrastująca ilustracja wręcz wspomaga finał. Zwłaszcza, że mocny basowy podkład w filmie raczej ginie kosztem dramatycznego materiału w wyższych rejestrach.

Film kończy materiał jednoznacznie refleksyjny, łącznie z parafrazą legendarnego wprost Tears in Rain. Niestety piękny ten utwór został przez twórców zbanalizowany, tracąc swą oryginalną filmową funkcję. Na albumie jednak mimo wszystko jest wciąż jednym z lepszych utworów. Tematy zbiera, jak zwykle, suita Blade Runner towarzysząca napisom końcowym filmu. W zgrabny sposób Wallfisch i Zimmer połączyli to, co w muzyce najlepsze i tak naprawdę tylko ten kawałek z tej ścieżki wystarczy znać. Poza analizowaną tu muzyką ilustracyjną, na płytach znajdują się jeszcze obecne w filmie piosenki Franka Sinatry i Elvisa Presleya, które z jednej strony są na tym albumie najlepszym, co ma do zaoferowania, a z drugiej rujnują nastrój oryginalnej ściezki, co przypomina czasem niektóre zabiegi Thomasa Newmana. A kończące Almost Human nawet nie znajduje się w filmie, tylko jednym z prequeli. Taki typowy pop, niezbyt godny dziedzictwa Łowcy androidów. I wreszcie na koniec totalna kompromitacja wytwórni i producentów z wydaniem tej ścieżki. Wszystkie te czynniki niestety nie stawiają Benjamina Wallfischa i Hansa Zimmera w najlepszym świetle. Sytuacja i tak była trudna. Z arcydziełem Vangelisa wygrać nie mógłbyć nawet Jóhann Jóhannsson. To, co stworzył Grek było ponadczasowe. Finalna ścieżka jest jednak głównie sprawna, bardzo źle wydana i nie pozbawiona ilustracyjnych błędów. Samo podjęcie próby znalezienia mostu między preferencjami brzmienia reżysera a muzycznym światem dzieła Ridleya Scotta zasługuje jednak na pochwałę, bo zadaniem było iście karkołomnym.

Najnowsze recenzje

Komentarze