Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Paul Haslinger

Resident Evil: The Final Chapter (Resident Evil: Ostatni rozdział)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 31-01-2017 r.

Trzeba przyznać, że seria Resident Evil jest konsekwentna w podnoszeniu poprzeczki niedorzeczności, bo każda kolejna część jest gorsza od poprzedniej. Zawodzi nie tylko pisana na kolanie fabuła, drętwe aktorstwo, ale i cała kanonada klisz, które statystyczny widz przyjmuje nie bez grymasu na twarzy. Po średnio udanej (łagodnie mówiąc) Retrybucji, Paul W.S. Anderson po raz kolejny stanął za kamerą, aby zrealizować finałowy (ponoć) rozdział historii Alice walczącej z bezwzględną korporacją Umbrella. Po tak szumnie zapowiadającym się finale można było spodziewać się wszystkiego – między innymi powrotu do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Po raz kolejny więc zwiedzamy ciemne, naszpikowane pułapkami korytarze bunkra Hive, tym razem w celu odnalezienia lekarstwa na wirusa T. Jak na spektakularny finał przystało, wszystkie blaski i cienie krwawej serii opartej na grze komputerowej, dopadają tu widza ze zdwojonym impetem. I choć strona wizualna, mimo dosyć ograniczonego budżetu, zasługuje tutaj na spore uznanie, to już fabularnej głupoty nie sposób darować twórcom tego marnego widowiska. Anderson traktuje finałowy rozdział przygód Alice jak niekończący się teledysk, gdzie dynamiczny montaż i trzęsąca się kamera współgrają z równie mało inspirującą muzyką. I kiedy wreszcie docieramy do epilogu… Wtedy jak na złość otwierana jest przed nami furtka do kolejnych filmów z tej serii. Czy tak faktycznie będzie? O tym prawdopodobnie przekonamy się, gdy studio Sony przeanalizuje frekwencję w kinach. Ale póki co chyba nie mają powodów do wielkiego niepokoju.

Tak, na Ostatni rozdział poszedłem tylko i wyłącznie z recenzenckiego obowiązku. Nie wypada przecież zabierać się za opisywanie soundtracku bez wcześniejszego skonfrontowania zgromadzonego na nim materiału z kontekstem filmowym. Kompozytor odpowiedzialny za tę ścieżkę dźwiękową, Paul Haslinger, nie gwarantował kapitalnie wyeksponowanej dramaturgii, świetnych orkeistracji, czy pamiętnej tematyki. Jego prace analizować można tylko i wyłącznie na płaszczyźnie rozrywkowej, a sfera funkcjonalna oscyluje wokół zapewniania stronie wizualnej adekwatnej motoryki i minorowego klimatu. Czyli od czasów tworzącego ilustracje do poprzednich dwóch części, duetu Tomandandy, niewiele się pod tym względem zmieniło. Zmieniło się jednak to, że Haslinger nie jest człowiekiem zupełnie anonimowym w branży. Na swoim koncie ma dziesiątki projektów filmowych i telewizyjnych, a także potężne zaplecze… banku brzmień, pozwalającego godnie imitować warsztat wszystkich topowych grajków z fabryki dźwięków Hansa Zimmera. Czy żartuję? Sięgnijcie po krążek wydany nakładem Milan Records, a przekonajcie się sami!

Dziwna sprawa, bo mimo autentycznego prześlizgiwania się pomiędzy takimi pracami, jak Tron dziedzictwo, czy Mad Max, kompozycja Haslingera całkiem dobrze wypadała w indywidualnym starciu z odbiorcą. Prawdziwym szokiem była wycieczka do kina, kiedy ścieżka dźwiękowa do Ostatniego rozdziału wymęczyła mnie bardziej aniżeli niejeden wątpliwy twór Holkenborga. Głośny miks wsparty potężną dawką quasi-trailerowego grania w pierwszych kilkudziesięciu minutach widowiska skutecznie obrzydził jakiekolwiek chęci powrotu do wspomnianego wyżej krążka. Dopiero w miarę rozwoju wydarzeń kompozytor zdawał się łapać na nowo kontakt z filmową rzeczywistością, bawiąc się przy tym różnego rodzaju formami. Obok wiadomych ostinat i mocno wyeksponowanych perkusjonaliów, na tapetę wzięta został również tak modna ostatnio retro-elektronika. Oczywiście bliżej jej do wspomnianego wcześniej dzieła formacji Daft Punk aniżeli do klasycznego w brzmieniu synthwave’u. Wszystko musiało być tu odmierzone od linijki, bezpieczne i nie daj Panie Boże wychylające się ponad słabą, filmową treść.

Jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy w recenzji odradzam mierzenie się z obrazem na poczet indywidualnego doświadczenia soundtrackowego. Zgrabnie skrojony, 45-minutowy krążek to podręcznikowe guilty prleasure. To przygoda, która po wyłączeniu zmęczonego codziennością mózgu, zaowocuje chwilą soczystej rozrywki skonstruowanej w podłym, ale miłym dla ucha stylu RCP. Bardziej aniżeli u miłośnika doskonale skonstruowanej, wyrafinowanej aranżacyjnie i polichromatycznej oprawy, ten album ma praw zaistnieć w świadomości tysięcy statystycznych odbiorców, dla których muzyka popularna w szerokim tego słowa znaczeniu jest chlebem powszednim.

Przepraszam, że wyrażam się tutaj ogólnikowo, ale treść Ostatniego rozdziału nie stanowi jakiegoś większego wyzwania dla tych, którzy ze szkiełkiem przy oku i wytężonym słuchem analizują każdą nutę i dźwięk. Muzyka jest prosta niczym konstrukcja cepa, a układ albumu skutecznie odcina się od filmowego chaosu. Aczkolwiek nawet i tutaj nie mamy co liczyć na jakąś odgórnie przemyślaną historię. Nie licząc wstępu i zakończenia w postaci monologu głównej bohaterki, to cała pozostała treść albumu jest niczym więcej, jak zbiorem utworów najbardziej zrównoważonych pod względem stylistycznym i motorycznym. Kanonada sampli uzupełniająca miarowe, perkusyjne uderzenia przypominać mogą niejedną pracę Holkenborga, a majacząca w tle, atmosferyczna elektronika wsparta smyczkowymi ostinatami bezbłędnie skieruje naszą uwagę w kierunku kultowego tworu formacji Daft Punk. I owszem, każdy kolejny utwór, to zapętlanie tych samych idei i jeszcze większe poczucie obcowania z czymś, co miało się już okazję usłyszeć. Wcale to jednak nie przeszkadza w bezproblemowym przebrnięciu przez zaskakująco mało toporną treść tego soundtracku. Należy tylko podziękować wydawcom, że oszczędzili nam wielu naprawdę podłych fragmentów, przy których dokonania domorosłych speców od „trailer music” byłby niemalże dziełem wybitnym.

I tutaj rodzi się standardowe przy tego typu soundtrackach pytanie. Czego oczekujemy od albumu z muzyką filmową? Soczystej rozrywki, czy też przedłużenia filmowej narracji pełnej ciekawych rozwiązań ilustracyjnych, przy wsparciu niewybrednej tematyki? Resident Evil: Ostatni rozdział na pewno nie wyląduje na półkach najbardziej wymagających odbiorców muzyki filmowej. Będzie to raczej pożywka dla słuchaczy wpatrzonych jak w obrazek w Zimmera i jego ziomków. I rzecz ciekawa. Może nie jestem największym zwolennikiem warsztatu Niemca, ale Ostatni rozdział uważam za lepszą inkarnację jego drapieżnego stylu, aniżeli niejedna kompozycja popełniona przez samego „Maestro” ostatnimi czasy. Tyle w temacie.


Inne recenzje z serii:

  • Resident Evil: Apocalypse
  • Resident Evil: Afterlife
  • Resident Evil: Retribution
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze