Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Bobby Jones: Stroke of Genius (Bobby Jones: Zamach geniusza)

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-09-2016 r.

Robert Tyre „Bobby” Jones Jr. Dla statystycznego Polaka, to postać zupełnie anonimowa, ale entuzjaści golfa doskonale wiedzą kim był ten genialny chłopiec. Jako jedyny w historii „amator” (nigdy nie przeszedł na zawodowstwo) wygrał wszystkie największe turnieje w tej dyscyplinie i… zakończył karierę oddając się życiu rodzinnemu. Ta niebywała historia przez dziesiątki lat stanowiła inspirację dla młodych golfistów i w takim też tonie przemawiać miała filmowa opowieść o Jonesie, za którą odpowiadała specjalnie powołana w tym celu wytwórnia – Bobby Jones Films LLC. Projekt powierzono na ręce Rowdy’ego Herringtona kojarzonego głównie z niezbyt wybitnymi filmami akcji. Czy ten właśnie angaż przesądził o artystycznej i finansowej porażce Bobby Jones: Zamach geniusza (Boby Jones: Stroke of Genius)? W momencie premiery krytyka nie pozostawiała suchej nitki na tym filmie. Obrywało się autorowi scenariusza i reżyserowi w jednym. Punktowano też niezbyt dobrą narrację, ale najwięcej słownych batów otrzymał wcielający się w tytułową postać, Jim Caviezel, który po sukcesie Pasji nie miał pomysłu na swoją karierę. Wydawać by się mogło, że jedyną osobą, która uniknie srogiej krytyki, będzie autor ścieżki dźwiękowej. Ale i tu nie obyło się bez pewnych kontrowersji związanych z kreatywną stroną tej pracy.

Jeżeli więc mowa o kontrowersjach i o kreatywności, to na myśl może przychodzić tylko jedno nazwisko – James Horner. Przez miłośników muzyki filmowej był on bowiem kojarzony właśnie z takimi ordynarnymi autoplagiatami. Co by nie mówić o licznych „grzeszkach” Amerykanina, to nie dało się przejść obok jego partytur niewzruszenie. Horner należał do ścisłej czołówki kompozytorów, którzy tworząc swoje dzieła starali się w pierwszej kolejności zrozumieć film, spojrzeć na tamtejszą rzeczywistość oczami i sercami głównych bohaterów. Odczytywał emocje perfekcyjnie i na ich podstawie formułował odpowiednią paletę barw nanoszonych później na karty partytury. Sukces w tym zakresie zawdzięczał szerokiemu spektrum filmowych gatunków w jakich się poruszał. Choć nie miał oporów przed eksperymentami z kinem familijnym, fantastycznym, czy thrillerami, to jednak najwięcej zawsze miał „do powiedzenia” w dramatach osadzonych na tle historycznym.



Bobby Jones był czymś więcej. Wszak obok historii młodego człowieka i barwnej scenerii, za fasadą tego widowiska stało jeszcze całe spektrum emocji będące nieodzowną panoramą filmów sportowych. Dla Hornera niby nic nowego, bo w swoim dorobku miał już kilka takich projektów (np. Pole marzeń, Radio). Owszem, golf nie należy do najbardziej widowiskowych rozgrywek, a bazuje w większej mierze na skupieniu, odpowiedniej koordynacji ruchów i psychice zawodników. Kompozytor najwyraźniej doskonale to rozumiał, bo rzadko kiedy pozwalał sobie na wspomaganie tego typu scen argumentem muzycznym. Czynił to tylko w kontekście odkrywania talentu młodego chłopca, a później w racjonalizowaniu sukcesów lub porażek ukształtowanego już zawodnika. Większą uwagę autora ścieżki dźwiękowej przykuło prywatne życie Jonesa, które nie stroniło od wielu chwil radości, ale i goryczy. Miłości i rozczarowań postawą bliskich. Wszystkie te emocje zdają się idealnie współgrać z warsztatem Hornera, który za pomocą miłej dla ucha symfoniki przemieszcza się pomiędzy kolejnymi kartami opowiadania, tworząc w ten sposób szalenie spójną i polichromatyczną ilustrację. Nie czyni tego jednak w sposób anonimowy. Podstawą jest tu bardzo wyraźnie wyeksponowana tematyka i celtycka quasi-etnika. Cóż, nie trzeba być uważnym słuchaczem, by wychwycić liczne koneksje z partyturą do Bravehearta. Jest to chyba największa bolączka Bobby’ego Jonesa mająca prawo napsuć sporo krwi wyczulonym na ten aspekt słuchaczom. Ale nawet i tak mało natchniona praca zdaje się doskonałym narzędziem w kreowaniu filmowej narracji. Partytura Amerykanina jest po prostu świetnym rzemiosłem, którego nie sposób nie docenić tak w sferze funkcjonalnej, jak i estetycznej. Skoro więc filmowa przygoda upływa pod znakiem dużej uwagi kierowanej w stronę oprawy muzycznej, to chyba warto zmierzyć się z nią indywidualnie.

Na pewno nie pożałują tego ci, którzy sięgną po album wypuszczony nakładem Varese Sarabande. Godzinne słuchowisko jest jak na standardy wydawnicze Hornera bardzo optymalnym rozwiązaniem. Trzeba jednak nie lata wytrwałości, by przetrawić liczne zapożyczenia dawkowane już od pierwszych minut soundtrackowej przygody. Pierwsze symptomy kulejącej oryginalności zdradza otwierający krążek St. Andrews. Siedmiominutowa ilustracja przyjazdu Bobby’ego Jonesa do słynnego Old Course wprowadza nas w tematykę stopniowo – na początku budując stosunkowo chłodną relację z podmiotem opowiadania, jakby owianą płaszczykiem tajemnicy. Dopiero druga połowa utworu odsłania przed nami dwa tematy, które staną się nieodzownym towarzyszem Jonesa na różnym etapie jego rozwoju. Mamy więc piękną, liryczną melodię przypisaną dorosłemu, ukształtowanemu już zawodnikowi, ale i żywiołowy, skonstruowany w celtyckim duchu, motyw, nawiązujący do lat jego młodości. Takowe najlepiej podsumowują fragmenty Baby Strokes ilustrujące montaż scen, w których Bobby z ukrycia obserwuje grających w golfa sąsiadów. The Fist Lesson jest niejako przedłużeniem tej tematycznej myśli. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na sposób, w jaki Horner wykorzystuje dudy i wszelkiej maści celtyckie instrumentaria. Są one sprawnym narzędziem do opowiadania sportowych sukcesów głównego bohatera. Oddzielają się tym samym od życia prywatnego, którego opisywanie zarezerwowane jest tylko dla klasycznego, orkiestrowego instrumentarium. Żeby nie być gołosłownym sięgnijmy po utwory, które najbardziej intensywnie nawiązują do Bravehearta. A są nimi początki Destined For Greatness, A Win, Finally! oraz He’s On A Roll Now – wszystkie stworzone jako element montażu ukazującego Jonesa pnącego się po szczeblach sportowej kariery.



Znamiennym wydaje się fragment rozmowy Bobby’ego z O.B. Keelerem, kiedy chłopiec stwierdza, ze wcale nie zależy mu na sławie. Ilustrujący to utwór Not Just A Game Anymore wbijający się klinem w wizualizację powrotu do domu, niejako „ustawia” emocjonalny ton opowiadania. Od tego momentu muzyka Hornera skupiać się będzie w głównej mierze na szlifowaniu filmowej dramaturgii. W różnych jej odcieniach ilustracja przemawiała będzie najbardziej charakterystycznymi dla kompozytora idiomami. Najlepszym przykładem jest zmiana tonacji tematu głównego bohatera w ujmującym The Painful Secret (znów poruszającego się w cieniu Bravehearta). Nie zabrakło również charakterystycznego, suspensowego „walczyka” w Playing The Odds skonstruowanego na bazie tej samej melodii. Najbardziej nośnym i wartym uwagi fragmentem jest natomiast ilustracja finałowego pojedynku. Living The Dream wpisuje się w szereg fantastycznych epilogów, w których Horner perfekcyjnie gra na emocjach słuchacza. Zaczynając od stonowanego, refleksyjnego underscore’u, stopniowo rozszerza paletę nanoszonych barw, by w końcówce „podkręcić” dramaturgiczną śrubę prowadzącą do wyciszenia. Zgrabnym podsumowaniem całej usłyszanej wcześniej pracy jest sześciominutowe End Credits, stawiające przed nami najbardziej „obfitą” aranżacyjnie, suitę tematyczną.

Zatem od strony technicznej nie można wiele zarzucić tej kompozycji. Doskonale odnajdujące się w filmie rzemiosło ma również wiele atutów w szeroko pojętej estetyce. Nie dziwne więc, że schludnie prezentujący się album soundtrackowy od Varese jest dla wielu miłośników muzyki filmowej swoistego rodzaju „guilty pleasure”. Jeżeli bowiem wyrzucimy z głowy drażniącą kwestię oryginalności, wtedy okazuje się, że Bobby Jones jest solidnym, wciągającym słuchowiskiem wołającym o liczne powroty. Polecam!


Najnowsze recenzje

Komentarze