Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Thomas Newman

Finding Dory (Gdzie jest Dory)

(2016)
4,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 24-07-2016 r.

Gdzie jest Nemo? Thomasa Newmana brzmi dzisiaj tak dobrze jak nigdy. Po trzynastu latach od swojej premiery ścieżka Amerykanina wciąż zdumiewa pomysłowością, wciąż odkrywa przed słuchaczem drobne, ale cieszące ucho detale, w dalszym ciągu czaruje mieszanką dziecięcego zachwytu i dramaturgicznego humanizmu. Taki stan rzeczy nie powinien jednak dziwić, gdyż w 2003 roku kompozytor był u szczytu swoich artystycznych możliwości. Sezon 2016 to epoka trochę innego Thomasa Newmana, trochę innego Hollywoodu i zdecydowanie innego studia Pixar. Produktem tej epoki jest Finding Dory. Na tle innych muzycznych propozycji tegorocznego kina animowanego – kompozycja pod wieloma względami udana. A jednak dobitnie uświadamiająca, że o fenomen na miarę jej spektakularnej poprzedniczki będzie w bieżącym sezonie bardzo trudno.

Pakiet dylematów artystycznych, towarzyszących pisaniu ilustracji do sequela, jest w muzyce filmowej jasno zdefiniowany. W przypadku Dory Thomas Newman idzie w gruncie rzeczy podobną drogą, co przed dwoma laty John Powell w jego zachwycającym How to Train Your Dragon 2. Na starcie z kronikarskiego obowiązku przypomina więc najważniejsze tropy muzyczne poprzedniczki (retrospektywny utwór One Year Later zbliżony funkcjonalnie do Dragon Racing z drugiego Smoka), zaś dalsze cytaty wykorzystuje tylko w takim zakresie, w jakim wymusza je fabuła (te same postaci, te same lokacje co w pierwowzorze). W rezultacie przeważającą część Dory stanowi materiał całkowicie nowy, choć będący naturalnym rozszerzeniem stylistycznym pracy sprzed trzynastu lat. Od razu można więc zaznaczyć jedno: słuchacze obojętni wobec wdzięków Finding Nemo mogą sobie sequel spokojnie podarować. Ci jednak, którzy dostrzegają walory tamtej kompozycji, odnajdą w nowej ścieżce Newmana sumienne rozwinięcie malowniczego podmorskiego uniwersum z poprzedniej części.

Zacznijmy może od tego, co w Gdzie jest Dory? wypada mniej przekonująco niż przed laty. Pierwszą kwestią rzucającą się w oczy jest ulotna poniekąd warstwa tematyczna. Newman niewiele czasu poświęca bowiem ekspozycji nowo przygotowanych melodii. Z motywów drugoplanowych najwięcej szczęścia ma materiał dotyczący Hanka – nieurotycznej, marudnej ośmiornicy, którą Dory spotyka w kalifornijskim oceanarium. Paradoksalnie, materiał ten należy jednak do najbardziej opornych elementów ścieżki – zanim osiągnie ostateczny kształt (quasi-bondowskiego, szpiegowskiego motywu akcji z niemal trip hopowym beatem), poprzedzony jest męczącym, kilkuminutowym underscore, który na tle ekscentrycznego zwykle newmanowskiego suspensu prezentuje się dość sztampowo (utwory Hank, Nobody’s Fine). Bardziej w kategoriach rodzinnej ciekawostki należy z kolei rozpatrywać chóralną pieśń „O, we’re going Home”. Nie kto inny bowiem jak ojciec kompozytora, legendarny Alfred Newman, specjalizował się w tego typu patetycznych, hymnicznych przyśpiewkach (Down to the Sea With Ships, How the West Was Won).

Nie może umknąć również uwadze, że o ile kilka motywów z pierwszej części powraca w pełnej krasie, o tyle pamiętny, piękny temat przewodni nie pełni tutaj praktycznie żadnej roli. Treść filmu, skupionego na postaci Dory, usprawiedliwia tę decyzję w tym sensie, że temat główny dotyczył poprzednio relacji Nemo i jego ojca. Tym razem zaś emocjonalnym centrum opowieści jest wspomnienie rodziców Dory i łączące się z nim poczucie straty, alienacji i zagubienia.

Do powyższych emocji Newman podchodzi w dość interesujący, a na pewno niebanalny sposób. Dory w dużo większym stopniu niż poprzednio bazuje na brzmieniach elektronicznych, momentami wręcz ambientowych. Kompozytor pieczołowicie pracuje nad ich zagęszczeniem i „rozmyciem”, nadaje im niemal onirycznego, mglistego klimatu. Efekt ten dobrze współgra z dezorientacją, jaką w głowie Dory wywołują szczątkowe przebłyski wspomnień z dzieciństwa. O ile w Finding Nemo relacja rodzicielska była jasna i klarowna, dzięki czemu Newman mógł zaserwować klasycznie jednoznaczny temat liryczny, o tyle treścią filmowej Dory jest odszukiwanie pamięci, odkurzanie zatartych śladów przeszłości – a tu o jednoznaczności mowy być nie może.

Rozwiązanie przyjęte przez kompozytora ma wady i zalety. Jego pokłosiem jest wspomniana przeze mnie ulotność warstwy tematycznej, brak melodycznego spoiwa ścieżki. Pamiętać jednak należy, że Newman, choć jest utalentowanym tematykiem, nigdy do tego elementu ilustracji nie podchodził z wielką czołobitnością, traktując go w najlepszym wypadku na zasadzie „primus inter pares”. Różnica między Nemo a Dory przebiega więc nie tyle w częstotliwości (w obu ścieżkach stosunkowo niskiej), co raczej w intensywności dawkowania tematów głównych. Sequel bowiem ma motyw przewodni – śliczne, poruszające solo skrzypiec, które rozwiązuje ambientowe napięcia elektroniki – ale eksponuje go bardzo subtelnie (Lost at Sea).

Nie jest to decyzja słuszna, od razu trzeba powiedzieć. Trzynaście lat temu Newman zaskoczył słuchaczy pomysłowością i bogactwem brzmienia, a piękny temat przewodni był wisienką na torcie, zwieńczeniem tej niezwykłej kreacji. Sequel siłą rzeczy takich niespodzianek nie oferuje i chyba należało jednak pójść w nieco innym kierunku: dać większy kredyt zaufania warstwie tematycznej, którą statystycznemu odbiorcy łatwiej byłoby zaabsorbować. Pod względem konstrukcji i logiki narracji Dory jest nie gorsza od swojego poprzednika, ale emocjonalnie w ostatecznym rozrachunku na pewno mniej satysfakcjonująca.

Nie oznacza to jednak, by sequel był dla Newmana dużym krokiem wstecz. Na tle tegorocznych ścieżek do filmów animowanych Finding Dory wciąż góruje tymi fragmentami, w których Amerykanin stosuje „dorosłe” formy dramaturgiczne. Elektroniczne brzmienia są tutaj niezwykle zmysłowe, malarskie, miejscami wręcz zniewalająco piękne i tajemnicze (Open Ocean, …Shells). W sekwencjach akcji godny polecenia jest zarówno subtelny dramatyzm (Becky Flies, No Walls), jak i wysokooktanowe partie sekcji dętej z pogranicza Nemo, Wall-E oraz ostatnich przygód Jamesa Bonda (Squid Chase, Hands!). Całość cechuje natomiast ta sama przenikliwa empatia, która decydowała o głębokim humanizmie pixarowskiego debiutu Newmana.

Finding Dory jest sequelem, chciałoby się powiedzieć, podręcznikowym. W swoich najlepszych momentach równie znakomitym co poprzednik, udanie odświeżającym jego formułę. W chwilach słabości – wyraźnie mniej absorbującym, choć wciąż wartościowym i profesjonalnie skrojonym. Newman w przyzwoitej formie, co wytrwałych i cierpliwych słuchaczy powinno ucieszyć.

Najnowsze recenzje

Komentarze