Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Gustavo Santaolalla

Brokeback Mountain (Tajemnica Brokeback Mountain)

(2005)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Idąc na film Brokeback Mountain zastanawiałem się czy melodramat może mnie jeszcze zadziwić. Czy zaliczany do tego tak lubianego przez Hollywood, „nagrodochłonnego” gatunku film, może wnieść coś oryginalnego i wartego głębszej refleksji? Mając w pamięci wszystkie wysokobudżetowe filmidła, skażone naiwną kreacją głównych bohaterów i plastykowymi zachowaniami, nie byłem przekonany. Ang Lee pokazał, że się myliłem.

Na dobrą sprawę w Brokeback Mountain otrzymujemy klasyczną historię miłości niemożliwej. I niczego nie zmienia fakt, iż jest to miłość dwóch mężczyzn. Owszem to czyni film nietypowym i oryginalnym, lecz ważniejsze jest to, że reżyserowi udało się opowiedzieć historię bez wpadania w pułapki, które często czyhają w tego typu „gejowskich tematach”. Lee nie gloryfikuje, ale też i nie potępia homoseksualizmu. Tworzy film o miłości, film prosty, przejmujący i genialnie zagrany, film który potrafi mówić o trudnych sprawach bez zadęcia, patosu i przede wszystkim bez naiwności.

Niewątpliwie w odbiorze bardzo subtelnego materiału scenariuszowego (stworzonego na podstawie opowiadania Annie Proulx) pomagają, utrzymane w nietypowych odcieniach wytartych jeansów, zdjęcia Rodriga Prieto (Amores Peros, Frida), oraz bardzo minimalistyczna muzyka Argentyńczyka Gustavo Santaolalli. Kariera tego ostatniego może rzeczywiście zadziwiać. W ciągu dosłownie dwóch lat z producenta muzycznego i lidera popularnego zespołu Arco Iris, stał się wielką gwiazdą muzyki filmowej, gwiazdą docenianą na całym świecie (m.in. nagroda BAFTA, World Soundtrack Award). Ten boom na Argentyńczyka dziwi jeszcze bardziej gdy przyjrzymy się jego kompozycjom, dziełom które zupełnie nie wpisują się w tradycyjny nurt muzyki filmowej. Santaolalla swoją filozofią kompozytorską bliższy jest raczej naszemu Preisnerowi, niż wielkim tuzom z fabryki snów. Pisze muzykę na niewielkie składy, muzykę w której dominuje dźwięk gitary, zarówno akustycznej jak i elektrycznej (często z przeróżnymi efektami). Podobnie jak Preisner swoimi kompozycjami Argentyńczyk stara się punktować, a nie opisywać. Tak było w przypadku Amores Peros, 21 Gram, oraz świetnych Dzienników Motocyklowych. Tak jest i w wypadku Brokeback Mountain.

Soundtrack do filmu Anga Lee to kompozycja prosta, w której dominują dźwięki gitary, wzbogacone subtelnym tłem smyczków (tematy Góry Brokeback, The Wings) a do tego otrzymujemy niemal niesłyszalną elektronikę (Snow). Nie ma na tej płycie fajerwerków, całkowitego otaczania widza dźwiękiem. W zamian dostajemy preisnerowsko-newmanowskie plumkania, genialnie współgrające z rozległymi jeansowymi pejzażami.

To, co świetnie sprawdza się w filmie, na albumie bardzo mocno rozczarowuje. Samej muzyki ilustracyjnej jest tutaj jedynie 15 minut i tylko dzięki zapobiegliwości montażystów albumu, (którzy poprzetykali utwory instrumentalne piosenkami) słuchacz nie umiera z nudów. Nie zmienia to jednak faktu, iż muzyka Argentyńczyka bez obrazu nie jest w stanie zawładnąć wyobraźnią odbiorcy, zawładnąć na tyle by wprawić go w stan zachwytu. Okazuję się, że aby poczuć ten specyficzny klimat makrokosmosu potrzebne są jeszcze zdjęcia Rodrigo Prieto. Na płycie zaś utworom ilustracyjnym po prostu brak różnorodności (tylko jeden utwór instrumentalny wyłamuje się z klimatu – An Angel Went Up In Flames), a to przecież zdecydowanie za mało, aby pisać pochwalne peany.

Czy można mieć o to żal do kompozytora? Nie sądzę. Wszak takie było zamierzenie reżysera. Muzyka instrumentalna miała tutaj tylko jedno zadanie. Wykreować makrokosmiczny klimat Góry Brokeback, delikatnie opisać uczucie łączące Ennisa i Jacka. Całą resztą miały się zająć piosenki, uwiarygodniające historię. Co wielce ciekawe, Argentyńczyk również partycypował przy ich tworzeniu (A Love That Will Never Grow Old, No One’s Gonna Love You Like Me, I Don’t Want To Say Goodbye, I Will Never Let You Go). Muzykę tego typu trudno oceniać. Dla wielu jej słuchanie jest przejawem totalnego braku smaku, zupełnego wręcz discopolowego obciachu. Przyznam się, że ja również nie gustuje w tego rodzaju twórczości. Chcąc jednak być obiektywnym nie można jednak nie zauważyć, iż artyści śpiewający na albumie to uznane gwiazdy muzyki źródeł – pogardliwe zwanej muzyką country- (Willie Nelson), gwiazdy obdarzone często świetną barwa głosu (Rufus Wainwraight). Niestety świadomość, że właśnie słuchamy mistrzów gatunku, wcale nie pomaga w odbiorze płyty (o ile nie jest się oczywiście stałym bywalcem festiwalu w Mrągowie).

Przygotowując tekst tej recenzji długo zastanawiałem się, dla kogo właściwie przeznaczona jest ta płyta. Fanów muzyki filmowej na pewno nie zadowoli 15 minut monotonnej, minimalistycznej ilustracji Santaolalli, miłośnicy country też nie będą w pełni usatysfakcjonowani. Bo chociaż w dużej mierze dostaną to, co lubią (czyli naiwne, proste ballady o miłości), to jednak co chwila są one przetykane, zbyt subtelnym jak na gust typowego miłośnika „country”, scorem Argentyńczyka.

Czy warto poznać tę płytę? Nie sądzę. Fani soundtracków nie powinni liczyć na to iż dostaną tutaj coś nowego i zaskakującego. Minimalizm Preisnera (już sam początek płyty przypomina gitarowy „tusz” często wykorzystywany przez naszego rodaka), wzbogacony charakterystycznymi dla Thomasa Newmana rozmarzonymi smyczkami. To wszystko. A do tego cały zestaw piosenek country. Stara bieda. Pozornie zatem werdykt brzmi jasno. Ale jeśli zapytamy: czy warto zapoznać się z tą muzyką, odpowiedź nie jest już taka jednoznaczna. Sądzę, że te „plumkania” wraz z pejzażami Prieta nabierają jakiegoś wielkiego, kosmicznego przeżycia, przeżycia którym na pewno warto się rozkoszować. Niestety tylko w kinie. Poza nim jest raczej licho. Jeśli już miałbym sugerować zapoznanie się z jakimiś innymi pozycjami z dorobku Argentyńczyka (na płycie), poleciłbym ciekawe i znacznie bardziej medialne „Dzienniki Motocyklowe”. I to wcale nie dlatego, że lubię Che Guevare…

Najnowsze recenzje

Komentarze