Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ben Lovett

Synchronicity

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-02-2016 r.

Czy da się zrealizować przyzwoite s-f za marnych kilka dolarów? Da się. Potrzeba tylko dobrej historii i ciekawego pomysłu na realizację. Jacob Gentry nie słynie z powalających widowisk, ale na potrzeby swojego najnowszego dzieła, Synchronicity, dokonał czegoś, co ma prawo zaskarbić sobie sympatię niejednego konesera gatunku. Mianowicie pchnął futurystyczną wizje podróży w czasie w sentymentalne objęcia gatunkowej klasyki. Specyficzne ujęcia, efekty specjalne i montaż zapewniły pełną wzruszenia wycieczkę do lat 80-tych, gdzie techno-noirowy, depresyjny ton wylewał się na spowite mrokiem i brudem amerykańskie ulice. Thriller Synchronicity opowiada o naukowcu, Jimie Beale’u, który tworząc epokowy wynalazek – wehikuł czasu – cofa się o tydzień, by rozwikłać pewne niejasne wątki związane z jego tworem. Wszystko okraszone jest solidną porcją naukowego bełkotu i metafizyki, które summa summarum stają się tylko narzędziem do uganiania się za piękną dziewczyną. Oglądając te specyficzne dzieło można odnieść wrażenie, że reżyser nie do końca wiedział dokąd zmierzać będzie cały ten projekt. Eksperymentując z narracją poszedł jednak dwa kroki za daleko, stawiając przed nami świetny w formie, ale niewygodny i nudny w treści miszmasz.

Niewiele (pozatechnicznych) argumentów przemawiać może na korzyść Synchronicity. Ale jeżeli miałbym takowych poszukiwać, to w pierwszej kolejności zwróciłbym się ku świetnej chemii panującej na tle muzyka-obraz. Wspomniane wyżej rerto-stylizacje znalazły bowiem godne odzwierciedlenie w ścieżce dźwiękowej autorstwa amerykańskiego producenta muzycznego, Bena Lovetta. Ten wirtuoz keyboardów z muzyką filmową ma raczej znikomy związek. Leży on u podstaw przyjacielskich relacji z reżyserem tego dzieła, dla którego tworzy od początków jego niezbyt wybujałej kariery. Owocem owej współpracy były zazwyczaj tapeciarskie, oparte na sound-designerstiwe, ilustracje. Synchronicity wyrasta więc na pewnego rodzaju highlight pozwalający kompozytorowi szerzej zaistnieć nie tylko wśród ludzi z branży, ale i miłośników muzyki filmowej.

Koncepcja była banalnie prosta. Wystarczyło wraz z filmowym bohaterem cofnąć się w czasie, by oprzeć szeroko pojęte brzmienie na anachronicznych, elektronicznych synthach. Trzeba przyznać, że staje się to dosyć modne w kręgach offowych, czego żywym przykładem są tak wyszukane pastisze, jak Turbo Kid, czy nieco bardziej skoczne Kung Fury. Wszystkie te prace charakteryzuje pedanteria w ożywianiu synthwave’owych, arcade’owych i ambientowych tworów z połowy lat 80-tych. I właśnie do grona tych ostatnich zaliczyć możemy najnowszą kompozycję Bena Lovetta. Bardzo ascetyczną, ale niezwykle klimatyczną – przywołującą na myśl epokową twórczość Vangelisa i Tangerine Dream. Oczywiście jak każda stylizacja, tak i Synchronicity cierpi na brak względnej swobody w dyktowaniu „reguł gry”. Swoistego rodzaju novum jest pomost jaki kompozytor stara się zarzucać między leciwymi 8-bitowymi samplami, a współczesnymi padami świetnie wtapiających się w te surowe, mroczne środowisko. Mając to wszystko na względzie, nie sposób odmówić ilustracyjnej słuszności podejmowanych tu zabiegów. Co więcej, w moim odczuciu to właśnie muzyka do Synchronicity jest gwarantem jakości produkcji – zwłaszcza w pierwszych jej minutach, kiedy wprowadza nas w retro-futurystyczną wizję Gentry. Niestety im dalej zagłębiamy się w filmową treść, tym bardziej zaskakuje nas odtwórczy charakter pracy Lovetta. Idąc na kompromis ze współczesnymi standardami ilustracyjnymi jakby podważa sens dokonywanych stylizacji.


Gdybym rozpoczynał przygodę z muzyką właśnie od doświadczenia filmowego, to prawdopodobnie nie zawracałbym sobie głowy sięganiem po album soundtrackowy. Atmosferyczne granie jest bowiem całkiem dobrym uzupełnieniem filmowej treści bez specjalnego ingerowania w atencję odbiorcy. Mimo tego, nakładem Lakeshore Records ukazał się 42-minutowy soundtrack zestawiający kluczowe elementy pracy Lovetta i to właśnie od przesłuchania rzeczonego krążka zacząłem krótki romans z Synchronicity. Uwierzcie, te niepozorne słuchowisko okazuje się równie atrakcyjne, co funkcjonalne. A w czym owa atrakcyjność tkwi? Głównie w konsekwentnym utrzymywaniu dusznego, trochę melancholijnego nastroju przywołującego na myśl wspomniane wyżej prace Vangelisa i Tangerine Dream. Zatem na wpół sentymentalnie, na wpół zniewolony narkotycznymi dźwiękami, sprawnie przemierzyłem owe trzy kwadranse roszcząc sobie prawo do licznych powrotów. Oczywiście nie obyło się bez pewnej dozy irytacji, wypływającej z bezczelnie cytowanych tematów. Ale ostatecznie górę wzięła fascynacja wykreowanym przez Lovetta nastrojem.

Ten anachroniczny brzmieniowo świat porywa od pierwszych minut spędzonych nad albumem soundtrackowym. Scena testowania urządzenia otwierającego furtkę do równoległych światów (Kmc014) okraszona została charakterystycznym, pulsującym bitem, na kanwie którego wyrasta atmosferyczna, rozciągła gra dźwięków. Nie bez powodu kojarzyć się to będzie z pracami Vangelisa, między innymi z Łowcą Androidów, który najwierniej odtwarzany jest w First Wormhole. Te swoistego rodzaju plamy dźwiękowe często uzupełniane są przez współcześnie brzmiące sample, niewątpliwie urozmaicające treść. Doskonałym przykładem tak synkretycznego łączenia ze sobą dwóch tożsamych, elektronicznych światów, jest utwór Absence of Paradox cytujący elementy warsztatu Cliffa Martineza. Nie można tym samym przejść obojętnie obok tak narkotycznych utworów, jak Proximity Effect, czy Concurrent Reality.

Najwięcej cytatów pochodzi jednak ze sztandarowej pracy Hansa Zimmera – Incepcji. Ben Lovett nawet nie próbuje maskować swoich fascynacji ścieżką dźwiękową Niemca. Nie dość, że przepisuje całe frazy, to jakby tego było mało kojarzy je właśnie z analogicznym wątkiem podejmowanym w filmie Gentry’ego – wątkiem czasu. Już w samym filmie nie sposób opędzić się od tych nawiązań, ale na albumie są one tak oczywiste i irytujące, jak podatki. Tracklista stawia przed nami trzy stosunkowo długie utwory o niepozornej nazwie Fate, które szczegółowo indoktrynują pracę Hansa Zimmera. Ale apogeum tych stylizacji osiągamy w bogato zaaranżowanym Time Travel konstrukcją przypominającym kultowe Time. Nabytego w ten sposób muzycznego kaca leczymy półtoraminutowym, epickim epilogiem.

Cóż, dla miłośnika muzyki z lat 80-tych, ścieżka dźwiękowa do Synchronicity będzie tylko i li wyłącznie sentymentalnym powrotem do siermiężnych, elektronicznych brzmień. I chyba pod takim kątem należałoby oceniać pracę Bena Lovetta. Świadom wielu jej niedoskonałości nie będę jakkolwiek zachęcał do nabywania i tak niedostępnego w naszym kraju krążka. Swój niepohamowany entuzjazm rezerwuję dla dwóch zeszłorocznych, bezkonkurencyjnych prac, które przemawiają analogicznym językiem – Turbo Kid oraz Kung Fury. Ilustrację Bena polecam w dalszej kolejności.

Najnowsze recenzje

Komentarze