Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

Pan (Piotruś: Wyprawa do Nibylandii)

(2015)
3,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 21-12-2015 r.

Czy świat potrzebował kolejnej ekranizacji przygód Piotrusia Pana? Raczej wątpię. Stąd pomysł odświeżenia kanonu na zasadzie opowieści o początkach „chłopca, który nie chce dorosnąć”, w której to uznany reżyser Joe Wright dokonuje pewnych kontrowersyjnych modyfikacji (min. przyjaźni głównego bohatera z Hookiem). Adaptacja Wrighta nie ma typowego wydźwięku kina familijnego. Pojawiają się w niej mroczne tony, wizualnie film odchodzi od typowego, jaskrawego widowiska na rzecz wyszukanych kadrów oraz chłodnych barw. Mimo tego, to porządne, często pomysłowe kino przygodowo-fantasy, nie bez emocji i próbujące na nowo opowiedzieć nieco wyświechtaną w kinie już opowieść. Z postacią angielskiego reżysera nierozerwalnie związany jest oczywiście Dario Marianelli, który świętował przy nim swoje największe sukcesy zawodowe. Kompozytor w przypadku Pana musiał się obejść ze smakiem, bowiem jego muzyka została odrzucona. Trudno stwierdzić czy przyczyną była sama muzyka per se, czy ogólne kłopoty filmu (premiera przesunięta o kilka miesięcy po pokazach testowych). W takiej też sytuacji zatrudnia się zazwyczaj innego kompozytora, co czasami dla filmu bywa zbawienne. Postacią tą został człowiek, który zjadł już w zasadzie własne zęby na kinie familijno-przygodowym (choć głównie animacyjnym) – John Powell. Do postaci Marianelliego jeszcze powrócimy, a pola ustąpmy jednemu z najlepszych współczesnych kompozytorów (czego dowodzi ta ścieżka), czyli sympatycznemu brytyjskiemu okularnikowi.

Powell przyszedł do Piotrusia: Wyprawy do Nibylandii prosto z Jak wytresować smoka 2, jednej z najbardziej złożonych technicznie i imponujących muzycznie partytur ostatnich lat. Z tego względu nie powinien absolutnie dziwić fakt, iż Pan pozostaje w bardzo podobnej stylistyce. Być może nie ma tego samego, wręcz operowego rozmachu co poprzednik, lecz jest to podobnie ekscytująca, symfoniczna przygoda, która ma dodatkowo do zaproponowania kilka innych, ciekawych wyróżników, także poprzez fakt, że akcenty dramatyczne są nieco inaczej rozłożone (to w końcu film aktorski). Podobnie jak przy Smokach, muzyka jest kompozycyjnie i orkiestracyjnie bardzo zaawansowana i doszlifowana, niejednokrotnie zachwycając doborem i złożonością środków. Partytura stoi tematami z prawdziwego zdarzenia, dopracowanymi, złożonymi, na przekór współczesnym trendom muzyki filmowej, w której filmowcy nie dbają czy też nie lubią muzyki lejtmotywicznej. John Powell jest według mojej opinii w takim punkcie kariery, w którym naprawdę nie musi się wstydzić niczego w odniesieniu do największych symfonicznych kompozytorów filmowych obecnej ery. Jego muzyka pod względem techniki użytkowej niewiele odbiega od takich fachowców jak Williams, Elfman czy Howard. Oczywiście należy wspomnieć o wzorowym wykonaniu londyńskich muzyków sesyjnych i miksie wykonanym przez legendarnego Shawna Murphy, co zapewnia styczność z prawdziwie symfonicznym, przestrzennym graniem.

Analizując lejtmotywiczne zaplecze Pana, dobre wejście w partyturę zapewnia otwierająca uwertura, która prezentuje od razu kilka zamysłów tematyczno-koncepcyjnych pracy w tym sentymentalny, emanujący specyficzną ‘angielskością’ temat główny. Temat ten wykorzystywany jest również w zawadiackiej formie w muzyce akcji. Ogólnie pierwsza faza płyty charakteryzuje się lekkością, odnosząc się do pobytu Piotrusia w sierocińcu. Powell pozwala sobie na sporo muzycznej woltyżerki z instrumentami drewnianymi, werblem czy też tubą. Bardzo ciekawym posunięciem jest muzyczna charakterystyka piratów Czarnobrodego (dobrze bawiący się rolą Hugh Jackman), którą kompozytor pomyślał jako muzykę pochodzenia bałkańskiego (dlaczegóż by nie?), w wykonaniu akordeonu, saksofonu, perkusji czy specjalnego instrumentu dętego pod nazwą eufonium. Muzyka ta grana jest z wielkim sercem przez muzyków (szalejące smyczki) i bez wątpienia powoduje wystąpienie uśmiechu u słuchacza. Piraci otrzymali też nieco bardziej kojarzącą się z nimi muzykę opartą o perkusję i uderzenia w talerze. Ekscytująca jest typowa dla twórczości Powella fanfara na spiętrzających się, heroicznych w wyrazie trąbkach. Nie zawodzi optymistyczny, romantyczny w wyrazie temat stworzony dla krainy Nibylandii, tworzący sens odkrycia, nieznanego, podkolorowany etnicznymi bębnami i fletami. W utworze Murmurs of Love and Death spotkamy tykający, minimalistyczny motyw a etniczną, delikatnie folkową instrumentację można usłyszeć w Neverbirds.

Jest też pyszny temat latania, który najpierw pojawia się w przelotnie, by później oczywiście zabrzmieć w pełni w kulminacyjnych fragmentach ścieżki. Jest też w Panie pewna muzyczna sygnatura, która zwróciła moją szczególną uwagę. To specyficznie brzmiący, „prześlizgujący” efekt na smyczki, który tworzy dramatyczną aurę wyczekiwania i jest pożądaną przeciwwagą dla w większości dominującej, prącej do przodu muzyki przygodowej. Mocno zaznacza się też quasi-wojenny, buzujący temat „walki” (choć podpiąć go można także pod postać złoczyńcy). Mroczne tony wkradają się również w pomniejszy, smutno-dramatyczny motyw związany z przeszłością Piotrusia i jego tęsknotą za matką (A Warrior’s Fate). Wreszcie stająca na zwykłym, bardzo wysokim poziomie u Powella muzyka chóralna, by wspomnieć scenę z syrenami, z urzekającymi żeńskimi wokalizami, czym Brytyjczyk w jakiś tam stopniu odnosi się do podobnego fragmentu z Hooka Williamsa.

Bijącym sercem partytury z Pana jest naturalnie muzyka przygody i ekscytującej akcji. Na płycie Sony mamy przynajmniej kilka dużych, rozbudowanych fragmentów, w których Powell nie tworzy jedynie muzycznej akcji dla samej akcji, ale zdecydowanie bardziej woli oprzeć ją o wymienność scharakteryzowanych powyżej tematów, ich wzajemne przenikanie, przechodzenie i ciągłe wariacje. Większość utworów opiera się o tego rodzaju konstrukcję, co oczywiście przedkłada się na ponad przeciętną słuchalność ścieżki. Z tego też względu chciałem bliżej przyjrzeć się dwóm kapitalnym utworom z kulminacji filmu. Pierwszy to 8-minutowy Flying Ship Fight, słuchając którego na myśl przyszły mi słynne The Battle Johna Debneya z Wyspy piratów i The Ultimate War z wspomnianego Hooka Williamsa. U Powella tematy i atrakcje muzyczne zmieniają się jak w kalejdoskopie. Imponuje tu muzyczna inscenizacja, kontrapunkt, panowanie nad i wykonanie tak wymagającej muzyki przez orkiestrę. Powraca dramatyczny motyw na ślizgające się smyczki, biblijnych rozmiarów chóry, temat główny, walki a także Nibylandii. Całość zachwyca swoim rozmachem i przebojowością a kolejne intonacje zamienianych na bohaterską modłę tematów mile łechcą uszy fanów przygodowych klimatów. W końcówce utworu temat walki zostaje w typowy dla kompozytora sposób podbijany na modłę bohaterską, znaną choćby z takich prac jak Uciekające kurczaki czy X-Men 3. Drugi, A Boy Who Could Fly to spektakularna ilustracja pod sceny kiedy to Piotruś zaczyna wreszcie latać. Sekwencje tego rodzaju były pamiętnie ilustrowane tak przez Williamsa jak i Jamesa Newtona Howarda (Piotruś Pan z 2003 roku), lecz Powell nie pozostaje w tyle. Ponownie dramatyczny ton anonsują prześlizgujące się smyczki, przechodząc w bohaterską fanfarę dla Piotrusia, by w końcu poprzez majestatyczne frazy orkiestry eksplodować sekwencją na melodyjne, religijne chóry. Brytyjski kompozytor tworzy dla postaci głównego bohatera niemalże mesjanistyczną aurę, na co wskazują też niektóre kadry prezentowane przez Wrighta. Na finiszu jeszcze raz chór z orkiestrą oraz tematem walki/Czarnobrodego wspinają partyturę w rejony muzyczno-filmowej epiki. Biorąc pod uwagę tematykę filmu, być może skala i powaga muzyki Powella jest ciut za duża, niemniej w filmie ilustracja pod te sceny spisuje się wybornie.

Pan to jednak nie tylko muzyka oryginalna. Poprzez stworzenie oryginalnych piosenek elementy musicalowe próbowała wprowadzić adaptacja Spielberga z 1991 roku. Wersja Wrighta idzie w innym, postmodernistycznym kierunku, nieco w stylu filmów Baza Luhrmanna wykorzystując materiał już istniejący. Powell wraz z Marianellim oraz aranżerem Matthew Margesonem (także kompozytor filmowy) sięgają po taką nowoczesną klasykę jak przebój Nirvany Smells Like Teen Spirit oraz Blitzkrieg Bop punk-rockowej kapeli Ramones. Efekty tego są według mnie co najmniej świetne. Pierwsza piosenka służy jako wprowadzenie do postaci Czarnobrodego i oprócz potężnego, wokalnego wsparcia całej kolonii więzionych w kopalniach chłopców, usłyszeć można także Hugh Jackmana, dla którego przecież musicalowa forma to nie pierwszyzna (Nędznicy). Drugi utwór zamieniony został na modłę korsarskiego hymnu – po refrenie hey ho!-let’s go! aż chce się wskoczyć na pokład statku. Udział w tym Marianelliego zdaje się dość logiczny, jako że numery te pewnie musiały powstać jeszcze przed zdjęciami do filmu, kiedy był jeszcze zatrudniony. Dwie inne piosenki należą do gwiazdki brytyjskiego popu Lily Allen. Something’s Not Right urzeka piękną melodią, nucącym chórem i smutnym wydźwiękiem, w filmie asystując scenie rozterek głównego bohatera. To właśnie jeden z tych momentów, w których muzyka nadaje familijnej z grubsza opowieści dodatkowego ciężaru. Słabsze wrażenie robi podłożona pod napisy końcowe piosenka, skierowana już pod nastoletniego odbiorcę, pewnie dlatego że nie maczało przy niej palców duo Powell-Margeson.

Piotruś: Wyprawa do Nibylandii to trochę taka muzyka Złotej Ery w nowoczesnym wydaniu, co wynika oczywiście przede wszystkim z samego materiału źródłowego jak i relacji do historii gatunku (kino korsarskie, przygodowe). Oryginalność być może nie jest jej wybitną zaletą – weźmy pod uwagę, że kompozytor miał relatywnie mało czasu na komponowanie – mimo to, praca pod względem lejtmotywicznym to prawdziwa kopalnia pomysłów. Bliższa analiza partytury wskazuje, że nie jest to bynajmniej tylko kalka ze Smoków, jak mówią o niej niesprawiedliwe opinie. Ilość tematów jest tak duża, że dosłownie można się w nich pogubić. Pan to muzyka którą można nucić, gwizdać, dyrygować – coś co w kinie fantasy/przygody było jeszcze dekadę czy dwie temu normą a dziś już tylko ewenementem. Podczas swojego prawie 70-minutowego odsłuchu zapewnia moc atrakcji, w zasadzie każdy z utworów jest interesujący i angażujący. Wspomniane piosenki traktuję jako „wartość dodaną” do muzyki oryginalnej, co w przypadku współczesnego kina młodzieżowego nie jest już tak oczywiste. Muzyka bardzo dobrze odnajduje się w samym filmie, niejednokrotnie ubarwiając nieco powściągliwą wizję Wrighta. Jaką muzykę napisał Dario Marianelli? Szczerze mówiąc, słysząc efekt końcowy od Powella, absolutnie nie zaprząta to moich myśli. Pan w wielu momentach porywa, zachwyca, inspiruje, ale nie brak mu też chwil wyciszenia czy muzycznej emocjonalności. Z tego też względu nie waham się przyznać najwyższej oceny za odbiór partytury na albumie, bowiem najzwyczajniej w świecie na to zasługuje. John Powell udowadnia też, że jest dziś prawdopodobnie najbardziej kolorowym kompozytorem w Hollywood a w swoim wyspecjalizowaniu (animacja, kino familijne, przygodowe) nie ma dziś właściwie konkurencji.

Najnowsze recenzje

Komentarze