Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Thomas Newman

Jarhead (Żołnierz Piechoty Morskiej)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Jacek Lubiński | 15-04-2007 r.

See that kid, the one dreaming of serving his country? That Jarhead, that’s me.”

Thomas Newman zapewne doskonale pamięta okres Wojny w Zatoce Perskiej. Miał wtedy 35 lat i właśnie pisał muzykę do kolejnego większego kroku w swojej karierze – „Welcome Home, Roxy Carmichael”. Dziś Newman ma równo 50 lat i właśnie napisał muzykę do filmu opowiadającego o tamtych wydarzeniach (to znaczy o wojnie, nie o pisaniu muzyki ;). I jest to kolejna niesamowita ścieżka w jego karierze. A więc…

„Welcome to the Suck !” , gdzie wita nas ostre gitarowe granie, które poprzedza coś w rodzaju milknącego megafonu, tudzież radiowego komunikatora. Ciekawy zabieg sprawdzający się w zderzeniu z perkusją i elektroniką, która dominuje zarówno w tym utworze, jak i na całej płycie. I to w stopniu, który u tego kompozytora nigdy się tak bardzo nie objawił. Owszem, mieliśmy „Gung Ho”, był „White Oleander” oraz „Mad City” czy nawet trudne „The Rapture”, ale tak drapieżnie i rockowo Newman jeszcze nie grał. Jest to o tyle ciekawsze, że nie zatracił przy tym nic ze swojego stylu. Potwierdza to w zasadzie każda ścieżka, aczkolwiek dopiero w drugiej słychać to już wyraźnie. W samym sercu pustyni, pośród „Raining Oil” wchodzą do akcji skrzypce i wraz z wszechobecnymi syntezatorami oraz różnego typu elektronicznymi modyfikacjami tworzą temat główny, który pojawi się jeszcze kilka razy i uda mu się nawet zapisać w naszej pamięci. Gdzieś w tle, podobnież jak w poprzednim kawałku, przemyka też gitara tradycyjna oraz bongosy/bębny. I pośród tego wszystkiego wyłania się coś, co można nazwać geniuszem. Otóż muzyka ta sprawia, że autentycznie da się wyczuć klimat pustyni, jej niegościnność i monotonność. Wprawdzie zaznajomienie z obrazem dużo zmienia, jednakże dam głowę, że wręcz słychać tu kroki pałętających się żołnierzy. A ponieważ taki żołnierz musi sobie czasem pobiegać, toteż „Battery Run” jest już czystą dynamiką. Dynamiką w stylu, którego nie powstydziłby się sam Zimmer. Ponieważ jednak mówimy o najmłodszym Newmanie, toteż jest to swego rodzaju niespodzianką. Ale spokojnie! Powiedziałem przecież, że mimo tego, jest to ten sam stary Newman. I tak w tymże bieganiu da się wyczuć ducha „Zielonej Mili” czy wspomnianych wcześniejszych kompozycji elektronicznych. Właśnie wtedy na horyzoncie pojawia się „Mirage Bedouin”, który przynosi odrobinę spokoju muzycznego, choć przemieszanego z duchową niepewnością. Nie wiemy, bowiem co będzie dalej. Tą niepewność przynosi nam rytm wygrywany przez grzechotki z pozostającym na dalszym planie tłem w postaci fletów i nieustającej, obecnej niemal non-stop, elektroniki. I tu już bardziej czuć Newmanowskiego ducha.

ko, że żołnierze jadący na tamtą „potyczkę” byli w większości „Don’t Worry Be Happy”, toteż piosenka Bobby’ego McFerrina wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Jest to jeden z tych przebojów, które zna się na pamięć. Taki, który już na stałe zapisał się w historii ludzkości i nie znajdziemy wielu osób, które by go nie znały. Mogłoby się więc zdawać, że jego obecność tu, to odgrzewane flaki. A jednak przyznam, że z przyjemnością wysłuchałem jej raz jeszcze, a potem jeszcze raz i jeszcze. W filmie słychać ją raz i dodaje mu uroku. Na płycie pasuje wręcz idealnie. A skoro już jesteśmy w tym oddziale, to powiedzmy też o pozostałych. „Bang a Gong (Get It On)”, „O.P.P.”, „Fight the Power” i „Soldier’s Things”, to pozostałe piosenki, na które natrafimy podczas przeczesywania pustyni. Twór zespołu T.Rex to także znany – choć może nie z tytułu, rockowy przebój. Piosenka Naughty by Nature to już czarne rytmy, bardzo taneczne. Public Enemy uraczył nas natomiast chyba najbardziej drapieżną nutą ze wszystkich i jest to piosenka, która wg mnie najmniej tu pasuje, choć w filmie oczywiście ją słychać i podkład to przyzwoity. Jeśli zaś idzie o Toma Waitsa, to każdy, kto słyszał jego twórczość, wie czego można się spodziewać. Jego wkład to smutna, niemal żałobna ballada, a przy tym najładniejsza ze wszystkich. Na pewno jednak każda piosenka nie przekracza tzw. złego smaku i na dobrą sprawę sprawdza się tak w filmie, jak i na płycie. No i Swoff nie może narzekać na to, że nie ma własnej muzyki 😉

Ponieważ życie na pustyni do łatwych nie należy, toteż „No Standard Solution” przynosi nam z powrotem kompozycje Newmana. To jeden z oryginalniejszych utworów na płycie. Słychać w nim próby skreczowania, tak jakby kompozytor chciał zrobić remix własnego motywu. W słuchaniu jest to dość dziwne, acz nie można odmówić mu pewnego rodzaju uroku. Poza tym „rwaniem płyty” mamy do czynienia z bębnami, perkusją, gitarą elektryczną, a jak się dobrze wsłuchać to można usłyszeć też trójkąt i bodajże banjo (?).„8 Men 5 Camels” przywozi małą powtórkę z napięcia połączonego ze spokojem. Nie ma tu grzechotek i właściwie poza paroma miejscami, w których słychać flety i tuby, to jest to czysta elektronika, jednakże taka, która potrafi zaintrygować. Choć to i tak nic w porównaniu z tym, co słyszymy w „Full Chemical Gear”. W tym dynamicznie brzmiącym kawałku Newman zaserwował nam coś, co wygląda mi na przepuszczone przez elektronikę klarnety i oboje, którym towarzyszy rzecz jasna gitara elektroniczna i perkusja. Oczywiście mogę się mylić i równie dobrze może to być melodia od podstaw stworzona na komputerze, ale efekt jest naprawdę intrygujący i ze wszech miar oryginalny. A skoro już jesteśmy przy tym słowie, to pragnę przedstawić „Unsick Most Ricky-Tick”, gdzie najpierw wita nas przelatujący odrzutowiec, a w chwilę potem dostajemy taką melodię, która posiada dość dziwaczną konstrukcję, nawet jak na tego kompozytora. Podczas półtorej minuty możemy usłyszeć bębny, keyboard, trójkąty, gitarę elektryczną i taką masę elektronicznych dźwięków (nawet orientalnie brzmiących), że tylko tytuł potrafi oddać jego prawdziwą naturę. Prawdziwie ricky-tickujący kawałek, po którym przychodzi ponure „Morning Glory”. Tu bardzo frapujący jest początek, podczas którego słychać elektroniczne „krzyki” i „jęki”. Robi wrażenie, choć im bliżej dramatycznego końca (urwanego jak w najlepszym horrorze), to tym częściej przychodzi mi na myśl parę nut z „People vs Larry Flynt” (rytm i konstrukcja).

Tak doszliśmy do najlepszego fragmentu płyty (o ile można mówić o jakichś fragmentach). Otóż począwszy od powracającego tematu głównego w „Desert Storm” (powraca dopiero teraz, ale to jedyny kandydat do objęcia stopnia main theme), aż po sam koniec, to (pomijając już piosenki) moja ulubiona część. Wprawdzie ten pierwszy utwór nic nowego nie proponuje, ale temat ten podoba mi się na tyle, że z przyjemnością (kto wie czy nie większą) przesłuchałem go po raz drugi. Dopiero „Desert Sunrise” przynosi ważniejszą zmianę, jaką jest dodanie prawdziwie orientalnego (w tym wypadku arabskiego) klimatu. Elektronika wciąż jest z nami i dzielnie towarzyszy nam w boju, ale tu spada jakby na drugi plan. Na pierwszym planie dowodzą bongosy i bębny oraz flety i klarnety. Także tempo spadło znacząco i teraz melodia snuje się powoli. Poziom adrenaliny podwyższają na chwilę „Zoomies” – utwór z rewelacyjnym otwarciem poszarpanego krzyku żołnierzy i świetnym rockowym graniem, które pod koniec przypomina gasnący silnik spalinowy. Ile taki silnik może mieć koni wie to pewnie tylko marines, ale jedno jest pewne – „Horse” to najbardziej magiczny wątek, jaki tu zamieszczono. Rozpisany na smyczki i elektronikę motyw jest uwarunkowany równie niesamowitą, być może najpiękniejszą sceną w filmie, jednakże także na płycie robi niezapomniane wrażenie. Może nie takie, jak „The Horse Whisperer” – z którym zresztą poza magią ma mało wspólnego – ale i tak duże. Ponieważ znowu zrobiło się nieco smutno i cicho, toteż „Pink Mist”pojawia się by nadrobić dawkę emocji. To bardzo fajna i bardzo luzacka melodia, za którą odpowiada keyboard i gitara wraz z elementami perkusyjnymi. I znowuż wracamy do klimatów spokojniejszych, jakie dostarcza nam „Jarhead for Life”. Tu także sporo do powiedzenia mają smyczki, a ich rosnąca tonacja przywodzi na myśl „American Beauty”. I rzeczywiście – motyw to niezwykle piękny, zostawiający po sobie pozytywne wibracje i ukojenie. A o to na jakimkolwiek polu walki trudno. Pewnie dlatego już zaraz niepokoi nas trochę „Dickskinner”. Mówię trochę, ponieważ sam wstęp jest jak bicie dzwonu – pojedyncze elektroniczne dźwięki brzmią jak cisza przed burzą. Okazuje się to tylko wywiedzeniem w pole, gdyż już po chwili dostajemy wesołą melodię opartą na gwizdaniu (czyżby hołd w stronę „Don’t Worry Be Happy” albo „Colonel Bogey March”?) z masą różnorakich brzmień w tle. Kolejna oryginalna kompozycja, która przypadła mi do gustu i w której słychać więcej starych chwytów kompozytora (patrz fragment w 02:12 minucie). Po nim najdłuższy i najbardziej dramatyczny moment w życiu żołnierza. „Permission to Fire” od początku do końca trzyma w napięciu, choć nie składa się z niczego, co już wcześniej nie wypłynęło w tej partyturze. Po prostu wszystko jest tu dopracowane w najdrobniejszym szczególe, przez co fascynuje. Od mniej więcej połowy początkowa dynamika cichnie, a na usta cisną nam się wcześniejsze albumy Newmana, jak „Road to Perdition”, ale koniec końców bite pięć minut siedzimy jak na szpilkach, czekając na to, co wydarzy się dalej. A dalej dramatyzm nie opada, bo w końcu „Dead Anyway” to nie jest pogodna melodia. Tu elektronika wżera się w pozostałe tradycyjne instrumenty, co w odsłuchu jest może i mało przyjemne, ale z pewności nie pozostawia nas obojętnymi na wydarzenia, jakie toczą się w tej chwili. Także „Scuds” to utwór może nieco mniej przyjemny od pozostałych, równie smutny, co dwa poprzednie, ale też i ważny w przekroju całości. W nim także nie raz i nie dwa chciałoby się powiedzieć „Angels in America” i „Road To Perdition”, ale mamy też świadomość, że to coś znacząco innego. Co jeszcze rzuca się na język to to, że właściwie tylko w tych trzech utworach (oraz trochę w „Desert Sunrise”) Newman wraca do swoich korzeni i do charakterystycznego stylu. Tylko te, bowiem „Listen Up” to raz jeszcze gitarka elektroniczna, perkusja i dynamiczne rytmy, tu jawiące się, jako właśnie takie „Słuchajcie!”, czyli żołnierskie obwieszczenie, co zaakcentowane jest właśnie okrzykiem stanowiącym motor napędowy tej melodii.

Nowy Newman jest… faktycznie nowy. Takiego jak tu jeszcze go, bowiem nie słyszeliśmy. Trudno powiedzieć czy jest to styl, w kierunku którego będzie rozwijać się dalsza jego kariera, bowiem tak do końca nie zrezygnował on z wcześniejszego swojego wizerunku. Zapewne niektórzy mogą mieć obiekcje względem najnowszej jego pozycji, ale śmiało mogę zachęcić choćby do pojedynczego jej przesłuchania. Myślę, że warto, gdyż ani śladu tu wojskowej monotonii i rutyny.

Na koniec warto powiedzieć o rewelacyjnej piosence, która wraz z „Don’t Worry Be Happy” ilustrowała oba trailery oraz napisy końcowe filmu. To „Jesus Walks”Kanye Westa – świetna nuta i największy brak tej płyty. Wprawdzie to hip-hop, ale rewelacyjnie pasuje do filmu i jego treści. Bez niej krążek wart jest według mnie nieco mniej, choć i tak oceniam go wysoko. W końcu trzeba pamiętać, że…

„We are still in the desert.”

Najnowsze recenzje

Komentarze