Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Edward Scissorhands (Edward Nożycoręki)

(1990)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

W historii muzyki filmowej niewiele jest płyt genialnych, płyt które swoją strukturą, barwą, pomysłowością i rewolucyjnością w podejściu do obrazowania, wyznaczają nową drogę rozwojowi muzycznej ilustracji. „Edward Nożycoręki” Danny Elfmana jest właśnie taką wyjątkową muzyką, muzyką posiadającą wszystkie wymienione cechy.

Po premierze „super-heroicznego” Batmana, Burton postanowił nieco zmienić front i stworzyć swoją wizję melodramatu. I tutaj należy się mała adnotacją. Krytycy analizujący twórczość reżysera, ukuli pojecie „poetycki kicz”, pojęcie które moim zdaniem świetnie odnosi się do tego czym raczy nas Burton. Wychowany na tandetnych amerykańskich produkcjach lat 50 (także filmach Eda Wooda), reżyser korzysta z ich języka, wzbogacając czysty kicz swoją niesamowitą wyobraźnią. Tym samym przemienia tandetę w coś bliżej nie zidentyfikowanego, coś co możemy właśnie określić kiczem poetyckim. Widać to niemal we wszystkich filmach Burtona, począwszy od „Soku z Żuka” a skończywszy na „Gnijącej Pannie Młodej”. W kreowaniu tego klimatu pomagają reżyserowi niewątpliwie dwie rzeczy: sugestywne, gotyckie zdjęcia i przede wszystkim niepowtarzalna, mroczno-sentymentalna muzyka Danny Elfmana. „Edward Nożycoręki”, z którego partytura jest przedmiotem niniejszej recenzji, stanowi wzorzec, genialny model stylu Burton/Elfman, model wielokrotnie powtarzany w najdziwniejszych konfiguracjach, model nigdy jednak nie przewyższony.

Pisząc muzykę do filmu o przygodach „dziwadła o nożycach zamiast rąk” Elfman musiał być ostrożny. Nie mógł pozwolić sobie na napisanie typowej sentymentalnej hollywoodzkiej papki, papki która sprawiłaby, że „parodia kiczu”, zamieniłaby się w „kicz realny”. Musiał zatem z jednej strony wpisać się w konwencję, dodając specyficzne gotyckie piętno, atmosferę pełną niejednoznaczności, z drugiej zaś dodać bajkową umowność, surrealistyczną marę. Podstawą tego języka kompozytor uczynił chór, brzmiący jednak jak „chór duszy potępionych”. Nawet w momentach melodramatycznych nadaje on złowrogie piętno (głównie dlatego, że w przeważającej większości nie śpiewa zwyczajowego „aaaa”, lecz niepokojąco -na modłę kołysanki- buczy „uuuu”). Kreuje to niesamowity klimat, tą wspominaną przeze mnie „niejednoznaczność” (Introduction, Storytime, Ice Dance, The Grand Finale). W ogóle należy zwrócić uwagę na to w jaki sposób Elfman kształtuje tutaj brzmienie chóru (łącząc horrorowy język kina klasy „B” – wszak Edward to odpowiednik Frankensteina – z dziecięcą niewinnością i hollywoodzkim melodramatyzmem), gdyż wykreowany przez niego model stanie się wzorem obowiązującym w muzyce filmowej, specyficznym znakiem firmowym, który wejdzie do języka opisujących jako „elfmanowskie chórki”.

To co poraża słuchacza już niemal od pierwszej nuty, to wielkie bogactwo orkiestracyjne jakie czai się w tej partyturze. Elfman co chwila zaskakuje, a to dziwacznym przejściem (Ballet De Suburbia –Suite), a to subtelnym nawiązaniem do klasyki (Ravell w Edward the Barber), a to wreszcie prześlicznym tematem (najlepiej słyszalnym w Ice Dance i w The Grand Finale). Słuchając partytury od razu czujemy, że twórca nie jest akademikiem, posiadającym sztywne, klasyczne wykształcenie, które mogłoby w jakiś sposób powodować, że jego muzyka jest zimna i skonwencjonalizowana. Tutaj mamy gotycką żywiołowość i niezwykłe pomysły, poprawnie jednak ubrane w orkiestrę dzięki Steve’i Bartkowi i Shirley Walker

Analizując muzykę z Edwarda trzeba wspomnieć o największej zalecie tej partytury, zalecie która czyni ją obowiązkową pozycją dla każdego słuchacza, dla każdego miłośnika kina. Mam na myśli oczywiście jej niesamowitą, wielce sugestywną wizualność, wizualność która sprawia, że w filmie nie tylko kreuje klimat i tworzy narrację, lecz co więcej integruję się z obrazem tak mocno, że jest jego nierozerwalną (choć mogącą przecież istnieć w świecie pozafilmowym !!!) częścią. Przyznam się, że nie wyobrażam sobie „Edwarda Nożycorękiego” z muzyką jakiegoś innego twórcy. Sadzę, że żaden z autorów pracujących w Hollywood nie potrafiłby stworzyć tak przejmującej mieszanki grozy i komizmu (The Cookie Faktory), melodramatyzmu i niesamowitości (Ice Dance), kiczu z poezją.

Krytycy może będą narzekać na dziwaczność niektórych rozwiązań, wielu również nie spodoba się piosenka Toma Jonesa, która różni się klimatem od ścieżki Elfmana. Mnie to nie przeszkadza. Edward Nożycoręki to surrealistyczna podróż do krainy wyobraźni Tima Burtona, krainy w której groza miesza się komizmem, dramat z sielanką, a kicz stoi obok sztuki. Żeby zacząć tą niesamowitą podróż wystarczy włączyć sobie płytę z muzyką Elmfana i posłuchać pierwszych leniwych taktów Intorduction. Po jakichś 45 minutach naszą peregrynację zakończy Tom Jones (taka właśnie jego funkcja) wybudzając nas z surrealistycznego letargu, po to byśmy mogli powrócić do codzienności.


Na całe szczęście gdy zwyczajność znów zacznie nas przytłaczać za pomocą jednego kliknięcia możemy powrócić do krainy dziwadeł. Do krainy Danny Elfmana, Tima Burtona i… Edwarda Nożycorękiego.

src=”https://filmmusic.pl/images/covers/arty/edward3.jpg”>

Najnowsze recenzje

Komentarze