Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Parkland

(2013)
4,0
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 23-10-2015 r.

Odnoszę delikatne wrażenie, że impas w jaki wpadł James Newton Howard w ostatnich latach został niepotrzebnie zgeneralizowany. Do worka jego nieudanych prac wrzucono każdy następny krążek, kierując się zasadą, że kompozytor „już się skończył” i niech już wreszcie przestanie, cokolwiek to znaczy. Nie podważam tego. Howard z różnych przyczyn zaangażował się w kilka naprawdę niekorzystnych projektów, które przyniosły prace nijakie i zupełnie odstające od jego poprzednich dokonań, na przykład The Green Hornet czy The Bourne Legacy. Na domiar złego jakość muzycznego tworzywa przeważnie szła w parze z rażącą przeciętnością samych filmowych produkcji. Recenzowany tutaj Parkland dolewa czary goryczy do powyższego, lecz czy rzeczywiście ginie w otchłani bylejakości, na jaką z pozoru jeszcze do niedawna skazywał nas autor Osady?

O zabójstwie Kennedy’ego zgromadzono po dzień dzisiejszy tonę dokumentacji i zeznań. Akta składają się w liczne pośrednie historie przybliżające nas do ogromu tragedii z 1963 roku. 50 lat po wydarzeniach w Dallas filmowcy jeszcze raz zapragnęli przypomnieć światu, jak głębokie piętno odcisnęła na Amerykanach ta tragedia. Zamach, który otrzymał już należytą interpretacje w obrazie JFK Olivera Stone’a, tym razem potraktowany został jako punkt wyjścia do przedstawienia zmagań osób w różny sposób związanych z feralnym 22 listopada. Debiutujący swoim obrazem Peter Landesman stara się przybliżyć nam kilka następnych, niewyobrażalnie chaotycznych dni, które nastąpiły po zamachu. Osią centralną filmu staje się Parkland – szpital, do którego przywieziono śmiertelnie rannego Kennedy’ego.

Niestety, najbardziej wartościowym pierwiastkiem seansu, jest fakt, że historia jest prawdziwa. Dzięki dokładnemu, długo konsultowanemu, odwzorowaniu postaci i miejsc możemy zaczerpnąć łyk powietrza z tamtego burzliwego okresu. Cała reszta zostaje zepchnięta na drugi plan. Uparte przywiązanie do historycznych detali rozmywa fabułę i nie pozwala opowiedzieć scenariusza jako całość. Z tego względu otrzymujemy parę świetnych scen, kilka dobrych aktorskich kreacji w źle przygotowanym filmie. Skutkiem tego jest często wymuszone budowanie dramaturgii i potraktowanie całości zbyt ogólnikowo. Zapomina się o złożoności, jaką można by spokojnie zasilić produkcję o tak dużym potencjale. Przypomnijmy choćby wielowątkowe narracje Alejandro Gonzalesa Inarritu jak Babel, czy te mniej udane jak Crash Paula Haggisa. Nawet jeśli Landesman doszukuje się jakiś powiązań z tymi twórcami, łamie wszelkie założenia, dzięki którym obaj panowie zyskali swój rozgłos. Również muzycznie przecież oba te filmy nie zawiodły. Kontrowersyjna kompozycja Santaolalli dla Inarritu doczekała się Oscara, natomiast praca Marka Ishama dla Haggisa jest wymieniana wśród jego najlepszych dokonań. Jak zatem wypada James Newton Howard komponujący dla debiutanta, który odważył się z miejsca wskoczyć na tak głęboką wodę?

Angaż twórcy takiego jak Howard w nieodpowiednim dla niego czasie musi pociągnąć za sobą pewne konsekwencje. Nie będzie zatem niespodzianką dla nikogo, jeśli powiem, że nie doszukamy się tutaj niczego co miałoby zrewolucjonizować podejście kompozytora do tego rodzaju produkcji. Jego dużo wcześniejsze The Interpreter i Michael Clayton to duszne pod względem muzycznym thrillery, w których tematyczna różnorodność i pomysłowe aranżacje ustępują nieciekawemu underscorowi i zbyt dosłownej elektronice. Będąc bez formy Howard wydaje się komponować część trzecią w swoim politycznym cyklu, nie odświeżając za bardzo muzycznej garderoby. Co ciekawe nie prowadzi go to na pewną zgubę, acz dostarcza zgrabną konkluzję, utrzymaną na pewnym, choć nieoczywistym na pierwszy rzut oka, poziomie.

Czymś czego nie mogło zabraknąć w patriotycznej oprawie traktującej o sprawach najwyższej wagi jest charakterystyczny muzyczny odnośnik. Mało oryginalne postawienie na trąbkę jednak nie jest niczym uporczywym. Otwierający, niezły, John F Kennedy wprowadza ją pośród znajomej, ciepłej tonacji smyczków. To ładne rozpoczęcie obrazu i bardzo wyraźne nakreślenie albumowej atmosfery. Krótki temacik puszczony pod fragment dokumentalnego zapisu wizyty Kennedy’ego w Dallas kończy tematyczny zalążek na kształt I Am Legend.

Podniosłość, jaka otacza prezydenta, jest w Parkland wszechobecna. Każdy skupia się tylko na tym jednym wątku. Spokojny temat powraca przy najmocniejszych akcentach filmu, a więc momencie śmierci, gdy Jackie Kennedy żegna się z mężem (Kiss Him Goodbye), scenie pogrzebu (Two Funerals), i co ciekawe, również pochówku domniemanego oprawcy prezydenta (Life Goes On). Jeśli Howard nie zaskakuje podpisując ten sam tematyczny pasaż pod obydwie skrajne postacie tragedii, to przynajmniej zaciekawia. W końcu przypomina nam, że tu nie chodzi o ten jeden dziejowy moment, acz wszystko co rozbrzmiewa dookoła. A bez wątpienia przeważa nastrój żałoby i niezrozumienia, co nie do końca chyba sugeruje nam ekranowa akcja. Weźmy wstęp do kryminalnej intrygi z utworu Parade Prep. Na chwilę przed zamachem, reżyser rezygnuje z zasugerowania widzowi, że coś wisi w powietrzu. Nie utrzymujemy ani odpowiedniej pracy kamery, ani zmontowanych ujęć. Dzień jak co dzień. Budowanie napięcia pozostawia muzyce, co jak się okazuje, jest bardzo właściwym wyjściem.

Kwestie czysto thrillerowskie generalnie leżą po stronie kompozytora. Choć banalnie, rozwiązuje je skutecznie, podążając powściągliwą, bez wątpienia przygnębiającą linią melodyjną wszczepioną pod ambient. Słychać to doskonale w utworze Video, kiedy po raz pierwszy odtwarzany zostaje zapis tragedii. Całość, mocno underscorowa, w tym przypadku ma uzasadniony sens. Nie zapycha irytująco kadru (gorzej z krążkiem), a odzwierciedla to co czują bohaterowie – mówiąc krótko – beznadzieje i oczekiwanie na bliżej niesprecyzowany cud, który nigdy nie nastąpi.

Wspomniany underscore to głęboki zarzut, jaki pojawia się w dyskusjach i recenzjach poświęconych tej pracy. Bo tak naprawdę perkusyjna warstwa oblana ociężałą teksturą, gdzieniegdzie tylko prześwitująca orzeźwiającym pianinem, to zły pomysł, przeważnie. W tym miejscu powija się noga kompozytorowi, jak mało kiedy. Ciekawym jednak składnikiem tej części oprawy jest jeden moment, scena raczej, kiedy głuchy, ze wszech miar nieprzyjazny score konfrontuje się z łagodną liryką spokojniejszej gałęzi Parkland. Ta toporna, to jednocześnie albumowa dynamika, będąca odpowiedzią Secret Service na zdezorganizowanie. Agenci dwoją się i troją, a i tak niewiele z tego wynika. Swoją drogą, może właśnie to Howard próbował uchwycić w takich utworach jak We Have a Heartbeat czy It’s Happening Again. Również tutaj, po raz kolejny, nie dzieli swojej oprawy na cywilów – w tym kontekście lekarzy – i oficjeli. Najbardziej narwane dźwięki przypisuje i tym, i tym, nie zastanawiając się zbytnio, kto ma więcej na głowie, albo kto jest ważniejszy.

Do 'spotkania’ dwóch warstw ilustracyjnych Parkland, które zasugerowałem wyżej, dochodzi w brawurowym, i w filmie, i oderwaniu od niego Get Him on the Plane. Ponaglani czasem i uzasadnionym poczuciem niebezpieczeństwa agenci próbują desperacko wnieść trumnę z ciałem głowy państwa na pokład Air Force One. Trud z jakim się spotykają jest według wcześniejszego założenia otoczony muzyczną mechaniką, i to bardzo czerstwą. Jednak po chwili Howard wskakuje na bardzo wysokie rejestry, które osiąga lamentującym chórem i niezwykłym natężeniem muzycznej dramaturgii. Po dłuższej chwili ciężar opada na pianinie, gdy agenci, już w samolocie, oddają hołd swojemu przełożonemu. To właśnie ten muzyczny kontrast sprowadza do emocjonalnego mianownika personel medyczny, zwykłych obywateli, pierwszą damę i oddział ochrony. Żałoba jest równomierna. Ogromny plus za tak proste i jednocześnie przejrzyste ujęcie nutowe. Tak jak wspomniałem, to film pojedynczych scen, a ta jest z nich wszystkich bez wątpienia najlepsza.

W całym rozdrobnieniu poszczególnych niuansów, w które zaopatruje nas Parkland, trzeba uczciwie stwierdzić, że nie jest to produkt wysokich lotów. Sympatia z jaką podszedłem do albumu podyktowana jest pewnym przepisem na bardzo funkcjonalną ścieżkę w bardzo niefunkcjonalnym filmie. Lawina krytyki, która spadła na kompozytora i reżysera za tak bezrefleksyjne przedstawienie tak delikatnej dla amerykańskich widzów kwestii jest jak najbardziej zrozumiała. Ja jednak pozostanę w tej malutkiej strefie bezpieczeństwa, w której nie przestanę ścieżki Howarda słuchać i cenić. Stąd też moja, pewnie w odczuciu niektórych, zbyt wysoka ocena. Ja chyba wolę doskonale zapamiętać jeden porządnie przyrządzony skrawek, niż za nic w świecie nie kojarzyć całego płótna – a tak niestety i w muzyce filmowej często bywa.


Najnowsze recenzje

Komentarze