Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Paul Buckmaster

12 Monkeys (12 małp)

(1995)
2,5
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 20-09-2015 r.

Sztuką jest zrobić dobry film s-f nie angażując do tego zbyt dużych środków i pracy nad stroną wizualną. Oparte na bestsellerowej powieści 12 małp w reżyserii Terry’ego Gilliama, dowodzą, że nie ma nic niemożliwego. A dobra historia wsparta świetnymi kreacjami potrafi przykuć uwagę nawet najbardziej wybrednego odbiorcy. Opowieść o podróżach w czasie w poszukiwaniu przyczyn rozprzestrzenienia się śmiertelnego wirusa była jak na tamte lata dosyć świeżą koncepcją. Koncepcją, która znalazła pozytywny odzew nie tylko ze strony krytyki, ale i widowni tłumnie stawiającej się w kinach. Na pewno sukces 12 małp leży u podstaw oryginalnej wizji postapokaliptycznego świata i świetnie prowadzonej narracji, która nie grzeszy przesadną dynamiką. Nie można również nie docenić genialnych zdjęć odzwierciedlających psychikę i emocje głównych bohaterów. Jednakże na niewiele by się to zdało, gdyby tego schizofrenicznego, mrocznego obrazu nie uzupełniała idealnie wtopiona w tło ścieżka dźwiękowa.



O stworzenie takowej poproszony został Paul Buckmaster – urodzony w Wielkiej Brytanii kompozytor, który nie ma na swoim koncie zbyt wielu projektów. Zanim dostał angaż do 12 małp zajmował się głównie tworzeniem opraw do produkcji telewizyjnych. I nie będę was karmił tekstami o talencie oraz niespełnionych ambicjach, bo nie znalazłem w filmografii tego twórcy właściwie żadnej ścieżki (poza tutaj recenzowaną), która wzbudziłaby moją fascynację. Buckmaster miał swoje pięć minut po czym bardzo szybko zniknął z branży filmowej. Na szczęście pozostawił po sobie jedną z najbardziej ikonicznych kompozycji gatunku s-f. Kompozycji może nie pretendującej do miana przebojowego, wybijającego się ponad warstwę wizualną słuchowiska, ale za to świetnie rozumiejącej zamysł Terry’ego Gilliama.



12 małp to festiwal kontrastów. Najbardziej da się to zauważyć na płaszczyźnie wizualnej, gdzie groteskowo przedstawiona przyszłość (z tą całą steampunkową technologią) dzieli przestrzeń z „trzeźwym” podejściem do rzeczywistości. Samo poszukiwanie źródeł wirusa przypomina natomiast walkę z wiatrakami i ucieczkę przed przeznaczeniem. Dlatego też próba godzenia tych kilku sfer w ramach ilustracji muzycznej mijała się z celem. Alternatywą, i to dosyć skuteczną, okazało się wprowadzenie kolejnych kontrastów dodających większego kolorytu prezentowanej nam historii. I tutaj nasza uwagą powinna powędrować w kierunku motywu przewodniego. Bardzo zaskakującego, bo nie skomponowanego przez Buckmastera, ale zapożyczonego z repertuaru Astora Piazzolli. Ciepłe, akordeonowe tango Punta Del Ester to nie tylko gra skojarzeń. To również spojrzenie na postać Jamesa Cole’a, który wieszcząc koniec ludzkości uważany jest powszechnie za obłąkanego. Wraz z odkrywaniem kolejnych kart historii okazuje się, że dręczące głównego bohatera koszmary nabierają kluczowego znaczenia. Towarzyszące tym scenom smyczkowe solówki tworzą przestrzeń do zaistnienia smutnej liryki odnoszącej się do dramatycznych losów Cole’a. Oczywiście daje to kompozytorowi sposobność do wyprowadzania wielu kontrapunktów, szczególnie z toporną i mroczną elektroniką.

Partytura Buckmastera stroni od łatwej, lekkiej i przyjemniej melodyki. Poza wyżej wspomnianymi akcentami jest to w głównej mierze arena, na której niepodzielnie rządzą eksperymentatorskie tekstury i atonalny underscore. Te swoistego rodzaju zabawy dźwiękiem przypominają podobne prace z repertuaru rosyjskiego kompozytora, Edwarda Artemiewa. I tak jak on, Paul Buckmaster nie jest wylewny w dawkowaniu muzyczną ilustracją. Jej obecność warunkowana jest zazwyczaj dwoma czynnikami: przeniesieniem akcji do postapokaliptycznej przyszłości lub odkrywania kolejnych elementów wirusowej układanki. Większa część filmu pozostaje jednak niezagospodarowana muzycznie, co pozwala jeszcze bardziej docenić świetną chemię panującą pomiędzy sferą wizualną, a audytywną.

Z wielką trudnością przyjdzie nam jednak docenić walory estetyczne pracy Paula Buckmastera. Ten muzyczny groch z kapustą nie ma bowiem ambicji, by zawalczyć o uwagę statystycznego odbiorcy. O ile więc ma prawo fascynować oderwany od dokonań Buckmastera temat przewodni i niektóre fragmenty, gdzie stawiane są przed nami ckliwe, smyczkowo-fortepianowe melodie, to już pozostałe ilustracyjne tło spłynie po nas jak woda po kaczce. Problemem może się okazać nie tylko treść wydanego nakładem MCA soundtracku, ale i układ zgromadzonego tam materiału. Dominuje wrażenie jakoby w proces komponowania albumu wkradł się drobny chaos. Co więcej, pomiędzy kolejnymi fragmentami partytury pojawiają się piosenki jeszcze bardziej rozciągające panoramę stylistycznych różnorodności. Niemniej jednak nie pogrążają one słuchowiska Buckmastera. Poza nie do końca potrzebnymi fragmentami kolęd i n-tym przypomnieniem klasyka Louisa Armstronga, jest to zaskakująco przyjemne urozmaicenie. Odrobina zwartej melodycznej struktury oddala znużenie tymi ciekawymi, ale ciężkimi do przetrawienia, mrocznymi teksturami.

Z powyższego opisu wynika, że ilustracja Buckmastera jest najsłabszym ogniwem soundtracku. Fakt, wiele utworów wydaje się zbędnych, ale nie brakuje też fragmentów kradnących uwagę słuchacza w ten, czy inny sposób. Poza aranżami tytułowego tematu, których de facto jest tu całkiem sporo, warto jeszcze pochylić się nad momentami, gdzie kompozytor mistrzowsko buduje atmosferę grozy. Zabawa smyczkową artykulacją i kontrapunktowym zderzeniem ze sobą kilku instrumentów, świetnie sprawdza się we fragmentach wprowadzających do kolejnych rozdziałów historii (Introduction…). Bardzo ładny wydaje się również smyczkowy quasi-koncert zamykający film Gilliama (Dreamers Awale). I tyle w temacie melodyki.

Na pewno nie jest to najbardziej przebojowy soundtrack do którego chciałoby się systematyczne powracać. Siła oddziaływania ścieżki dźwiękowej do 12 małp tkwi bowiem w świetnej relacji, jaką nawiązuje z groteskowym obrazem Gilliama. I to właśnie na tym funkcjonalnym aspekcie winna skupiać się nasza uwaga. Uwaga miłośników muzyki filmowej, którzy ze szczególnym namaszczeniem podchodzą do klasyków gatunku s-f. A nie mam najmniejszej wątpliwości, że w gronie takowych znajduje się opisywany tu film… W pewnym stopniu również jego oprawa muzyczna.

Inne recenzje z serii:

  • 12 Monkeys – season 1
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze