Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Southpaw (Do utraty sił)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-09-2015 r.

Nie ma bardziej stresującego zadania dla recenzenta muzyki filmowej od oceny ostatniej pracy swojego ulubionego kompozytora. Tragiczna śmierć Jamesa Hornera przyniosła szok i niedowierzanie. I to akurat w momencie, kiedy Amerykanin przejawiał chęć powrotu do branży, eksperymentowania i szukania nowych inspiracji nie tylko w filmie, ale i własnej, koncertowej twórczości. Wolf Totem, Pas De Deux, Collage… Rok 2015 miał być dla Jamesa Hornera wyjątkowo pracowity. I był, ponieważ przed odejściem zdążył zrealizować jeszcze trzy inne projekty: ścieżkę dźwiękową do filmu katastroficznego Patricii Riggen, 33, oraz ilustrację do dwóch obrazów Antonie Fuqua – Do utraty sił (Southpaw) i nie nakręconego jeszcze remake’u Siedmiu wspaniałych. Hmmm… Nie nakręconego?



Śmierć Hornera odsłoniła ciekawe kulisy angażu tego kompozytora. Otóż pierwotnie do napisania Southpaw zatrudniony został Harry Gregson-Williams współpracujący z Fuqua przy okazji poprzedniego jego projektu, Bez litości. Czarnoskóry reżyser przerabiał zresztą cały zastęp etatowych współpracowników Hansa Zimmera z nim samym na czele. Po rozstaniu z Gregsonem-Williamsem przyszedł więc do niego James Horner i po obejrzeniu montażowej wersji filmu powiedział, że bierze tę robotę. Antoine doskonale wiedział, że nie stać go na tak klasowego kompozytora, jak James Horner, ale ten mimo wszystko podjął się współpracy… za darmo, a nawet dokładając do tego z własnej kieszeni. Mało tego. Przeczytawszy scenariusz do kolejnego filmu Fuqua, Siedmiu wspaniałych, napisał na jego podstawie całą ścieżkę dźwiękową! Miała to być niejako próba wkręcenia się w kolejne interesujące go przedsięwzięcie, a zarazem niespodzianka dla reżysera. Niespodzianka, która okazała się przedłużeniem branżowego bytu Jamesa Hornera jeszcze na rok po jego śmierci.



Fuqua być może nawet nie zdawał sobie sprawę, jak bardzo osobiście Horner traktuje każdy film. Rozkładając go na czynniki pierwsze szuka przede wszystkim tematyki, która niczym nakładana na płótno paleta kolorów stworzy niesamowity, poruszający obraz. Historia boksera, który po śmierci żony spada na samo dno musiała wywrzeć na nim kolosalne wrażenie skoro zdecydował się opisać ją muzycznie i to za darmo. Nie od dziś wiadomo, że Hornera bardzo żywo interesują filmowe relacje między głównymi bohaterami, olbrzymie emocje determinujące ich do pewnych działań i właśnie takim filmem jest Do utraty sił. Cały bokserski wątek walki jest tylko wymówką do pokazania, jak wielką walkę człowiek musi stoczyć sam ze sobą, by osiągnąć zamierzone cele. Gdy dorzucimy do tego świetną grę Jake’a Gyllenhaala, otrzymujemy imponujące widowisko, w którym Horner ma całkiem spore pole do popisu.



No może nie tak duże jakby chciał, bo budżet ograniczony do jego własnych środków zabrał mu możliwość pracy z prawdziwą orkiestrą. Skupiony więc w głównej mierze na komputerowych samplerach dawkował tylko pojedyncze solówki tradycyjnych instrumentów takich, jak fortepian czy gitary. Wynagrodzeniem tego wszystkiego miała być możliwość daleko idących eksperymentów z wykorzystaniem elektroniki i szeroko pojęta artystyczna wolność. Efektem końcowym jest zaskakująca jak na Hornera, bardzo ambientowa praca, która z wielkim poszanowaniem podchodzi do każdego dźwięku. Czasami można mieć pretensję, że Amerykanin zbyt mocno idzie śladem poprzednich współpracowników Fuqua ze stajni RCP. O ile zatem zabawa tak agresywną elektroniką była dla niego odkrywaniem pewnych nie do końca znanych do tej pory lądów, to na płaszczyźnie lirycznej mamy już do czynienia z Hornerem z krwi i kości. Hornerem odcinającym się od przesadnej wylewności i ekspresjonizmu, ale przede wszystkim skupiającym się na warstwie dramaturgicznej.

Kiedy po raz pierwszy wysłuchałem tej kompozycji przytłoczony byłem depresyjnym nastrojem i wielką ascezą panującą w warstwie melodycznej. Całkiem podstawne były więc obawy o poprawną funkcjonalność – szczególnie w obliczu szumnych zapowiedzi, że album songtrackowy produkuje Eminem. Doświadczenie filmowe ostatecznie rozwiały te wątpliwości, bo choć faktycznie piosenki stanowią dosyć ważny element produkcji, to jednak nie spychają ilustracji Hornera na dalszy plan. Takowa ma co prawda niewiele do powiedzenia w początkowych scenach filmu, aczkolwiek od momentu, kiedy główny bohater, Billy Hope zaczyna zmagać się sam ze sobą po stracie żony, James zdecydowanie przejmuje inicjatywę. Jego muzyka jest towarzyszem licznych scen buntu, bezsilności, prób samobójczych i w końcu przełamania, kiedy były bokser dochodzi do wniosku, że tylko walką na ringu może wywalczyć sobie naprawę relacji z córką. Cieszy fakt, że kompozytor nie popada tu w skrajności i nie roztacza przed nami aż nazbyt sugestywnych, ośmieszających grę Gyllenhaala melodii. Rozumie, że pierwsze skrzypce gra tutaj to, co dzieje się w głowie bohatera i wszystko co robi, robi z poczuciem przynależności pewnej odgórnej idei. Tylko sporadycznie dawkuje nam zachowawczą ciepłą lirykę, która przypomnieć może analogiczne sceny treningów z popełnionego kilka lat wcześniej Karate Kid. Obie prace zdecydowanie się jednak różnią pod względem wymowy. Dopiero końcówka filmu, gdzie dochodzi do konfrontacji pozwala Hornerowi wyprowadzić kilka bardziej żywiołowych, żeby nie powiedzieć patetycznych fragmentów. Ale i takowe mają prawo zginąć w głośnym otoczeniu dźwiękowym.

Można zatem śmiało powiedzieć, że partytura Hornera to produkt ukierunkowany przede wszystkim na ścisłą integrację z obrazem. Niezbyt chodliwy i atrakcyjny dla słuchacza chcącego delektować się muzyką filmową w domowym zaciszu. Wiele w tym prawdy, aczkolwiek soundtrack wydany nakładem Sony Music znajdzie grupę odbiorców, dla których atmosferyczne, stonowane granie znaczyć będzie więcej aniżeli porywające orkiestrowe motywy. Na pewno będzie to krążek, który trafi w gusta tych, którzy cenią sobie tak stonowanego Hornera, jak w oprawie muzycznej do Życie przed oczami. Te dwie prace miałyby ze sobą bardzo dużo wspólnego gdyby nie jeden szczegół. Southpaw idzie o wiele dalej w eksperymentach z elektroniką. Rozumiem, że w scenach walk (Hope vs Escobar), czy fragmentach odchodzenia od zmysłów po stracie żony (Suicidal Rampage) nie sposób było tego uniknąć. Z drugiej jednak strony nie można nie zauważyć, że amerykański kompozytor nie czuje się komfortowo przed samplerem. O ile zatem nie przeszkadzało to w pracach takich, jak Niesamowity Spider-Man, gdzie wykorzystanie syntetycznego brzmienia było dosłownie symboliczne, a kwiecista symfonika maskowała te niedoskonałości, o tyle w sytuacji, gdy Horner bierze się za imitowanie tworów RCP… Tutaj można mieć pewne obiekcje.

Całe szczęście muzyka akcji nie jest domeną tej kompozycji. Szybko bowiem zanurzamy się w klimatycznym ambiencie, który dźwiga ciężar ilustracji. Nie zawsze jest to pasjonujące granie o czym doskonale świadczy środek albumu – pozbawiony jakiejś wyraźnej myśli przewodniej i skąpany w trudnym do przejścia underscore. Wyjątek stanowić może utwór Empty Showers, gdzie obok ambientu z towarzyszącym mu fortepianem pojawiają się również gitary akustyczne.

Mówiąc o fortepianie warto zaznaczyć, że to jedyny środek muzycznego wyrazu, na którym opierana jest melodyka Southpaw. Skąpa i wycofana w tło, ale jakże bardzo ważna w kontekście wydarzeń dziejących się na ekranie. Horner stawia przed nami trzy motywy, z którymi zapoznajemy się już u progu naszej przygody z soundtrackiem. Ciekawym jest fakt, że żaden z nich nie jest przypisany ani postaciom ani sytuacjom. Są to jakby pejzaże odmiennych stanów emocjonalnych głównego bohatera. I tak oto strach przemieszany z niepewnością jest domeną utworu otwierającego krążek (The Preparations) i tego ilustrującego tragiczną śmierć żony Billy’ego Hope’a. Kolejny, to liryczny obraz szczęścia, które dostarcza mu rodzina. Najwierniej odzwierciedlają go fragmenty A More Normal Life. W końcu mamy również melancholijną melodię wyrażającą tęsknotę. Jest ona bardzo podobna do analogicznego motywu ze wspomnianego wyżej Życia przed oczami. A żeby się o tym przekonać wystarczy posłuchać utworu How Much They Miss Her.

Niespełna godzinny album zamyka utwór A Quiet Moment. Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich wydany został ten soundtrack, jest to chyba najlepsze podsumowanie nastoju, jaki zapanował w sercach miłośników twórczości Jamesa Hornera po jego stracie.

Dobra pod względem funkcjonalnym, ale nie nawiązująca większych relacji z indywidualnym odbiorcą – tak w skrócie mógłbym opisać przedostatnią w zasadzie kompozycję Jamesa Hornera. Smutny nastrój i bardzo ascetyczna faktura muzyczna całkiem nieźle odnalazły się w tym skąpanym emocjami, choć trudnym filmie. Szkoda tylko, że zbyt cichy filmowy miks nie pozwolił bardziej wyeksponować ścieżki dźwiękowej (zdecydowanie bardziej faworyzowane są tu piosenki). Mam tym samym świadomość, że dla miłośnika wylewnej symfoniki Hornera ten pożegnalny score może się okazać nudnym rozczarowaniem. Myślę jednak, że wymowa tej pracy idealnie komponuje się z poczuciem niewysłowionego smutku po stracie wielkiego artysty. I właśnie to będzie głównym powodem sięgania po krążek Sony Music. Bo po mocnym filmie Fuqua, mimo wszystko, prawdopodobnie szybciej przejdzie się do porządku dziennego.


Najnowsze recenzje

Komentarze