Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dickon Hinchliffe

Locke

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 04-08-2015 r.

Ivan Locke porusza się swoim srebrnym BMW X5. W środku nocy dowiaduje się, że jednorazowa łóżkowa przygoda z sekretarką podczas delegacji ma swoje konsekwencje. Za parę godzin Ivan zostanie ojcem, a najszybsza droga do szpitala, w którym na świat przyjdzie jego dziecko, prowadzi przez oświetloną autostradę łączącą Birmingham i Londyn. Droga przypomina piekło Dantego. Wraz z każdym kręgiem, tutaj odcinkiem trasy, wzrasta napięcie wywoływane coraz gorszą sytuacją, w której znalazł się główny bohater. W czasie samotnej podróży Locke dochodzi do rozrachunku ze swoim prywatnym i zawodowym życiem. Pełne emocji rozmowy telefoniczne, których tematem jest małżeństwo, przyjaźń czy największy budowlany projekt, niebezpiecznie przybliżają go do wewnętrznego rozkładu, którego jesteśmy jedynym świadkiem. I choć taki scenariusz nadaje się bardziej na teatralne deski niż sale kinowe, Locke wypada zaskakująco atrakcyjnie i nie powinien nas zanudzić, czy też, zważywszy na środek lokomocji, zemdlić.



W tym jednoosobym przedstawieniu na cztery miejsca, nie licząc kierowcy, czekamy aż ktoś odpali radio i zacznie nerwowo skakać po stacjach. Może i to byłby ciekawy pomysł, album z szumami fal i przerywający je głos spikera. Całe szczęście nie zostajemy poddani tego rodzaju torturze. Gdy za stronę audio odpowiadają dialogi i stłumiony, jednostajny dźwięk samochodu przerywany jedynie gwałtowną zmianą pasa, możemy odnieść wrażenie, że umiarkowany luksus porządnej klasy BMW zapewni wszystkie doznania płynące z projekcji. Pamiętajmy jednak, że jest to mimo wszystko film komercyjny. Jego artystyczne zapędy sprowadzają się do zamrożenia miejsca akcji i grze na jednego aktora. Zatem spokojnie, muzyka ilustracyjna jest, bo o czym tu pisać, jak nie o muzyce. Zamykamy drzwi i odpalamy furę.



Pierwsze co mi się skojarzyło, gdy dobiegła mnie melodia na gitarę elektryczną z pierwszego utworu, to pewien schemat. Jednotorowa partia na drapieżnie drgające struny to częsta domena podróżujących samotników. Przy takich klimatach Chris McCandless porzucał dotychczasowe życie w Into the Wild. Z gitarą Tomasza Gąssowskiego w tle, mały Stefek dzielnie przemierzał ulice Wałbrzycha w poszukiwaniu ojca. Coś jest takiego w tradycji wędrowniczej, że ta gitara zawsze się sprawdza, niekiedy nawet dosłownie pomagając ekranowym bohaterom – patrz Inside Llewyn Davis, czy bardziej skrajne – Desperado , bo czemu nie.



Ale nie zjeżdżajmy z autostrady. Gitara w Locke zagra tak mocno, jak głęboko pedał gazu dociśnie Ivan. Przy stałej szybkości BWM i stabilnym tempie toku myślenia kierowcy, dostajemy utwory takie jak Ivan Locke oraz Speed Limit. Oba niezwykle melodyjne, z przyjemnym tematem głównym gdzieś w środku, wspartym dodatkowo migającą perkusją i równie dyskretnymi klawiszami. Całość, przykryta ambientową teksturą, doskonale współgra z otoczeniem Ivana. A jest to, przypomnijmy, prosta, niekończąca się droga zanurzona w feerii świateł i znaków drogowych, tak bardzo potrzebnych zagubionym nocą kierowcom.


Gdy licznik podskakuje, podskakuje też tempo ilustracji muzycznej. Nagłe, agresywne brzmienie w końcówce Father, Happy Day in Hell i Life Sentence przypomina o twardym charakterze głównego bohatera, który podczas całej jazdy ani na moment nie traci zimnej głowy. Stąd iście rockowe akcenty. W ogóle momentami sam album brzmi bardzo rockowo, pomimo że gatunkowo jest to wersja bardziej soft, nie załamująca słuchacza i nie odwracająca uwagi od psychologicznych potyczek, w które wdaje się Locke. Przy nich najczęściej muzyka osiada na bardzo delikatnej, romantycznej nutce, ładnie korespondującej z takimi artystami jak Michael Brook czy duet Asche&Spenser. Dla nas ta łagodniejsza atmosfera to przede wszystkim rytmiczne prowadzenie tej upartej gitary, kiedy na powierzchnie wychodzi ludzka strona Ivana. Przy niej Locke rozmyśla o rodzinie, nienaradzonym jeszcze dziecku, zawalonej pracy, zdradzie. O życiu chłop myśli, krótko mówiąc. Za tę część odpowiadają utwory Turning i Confession. Odpowiedzialny za muzykę Dickon Hinchliffe wykonuje w tym miejscu doskonałą robotę, umiejętnie dobierając natężenie dźwięków pod poszczególne sceny. A więc kompozytor nie zapomina przy tym, że najważniejszy jest przecież samochód i jego niestrudzony kierowca.



Ma jednak Locke też parę wad. Kompakt skrojony jest pod film i traci jako samotne dzieło. Na płycie nie ma jako takiego porządku, a ambientowa fasada, z reguły ciężka do przełknięcia, obecna jest na niej od początku do końca. Z jednej strony, zamierzone poczucie izolacji, które doskwiera w filmie, ma być równie odczuwalne na płycie. Dla tych jednak, którzy filmu nie widzieli, muzyka niebezpiecznie zbliża się do roli wydmuszki. Jako taka może zostać posądzona o efekciarstwo i przemycenie tak naprawdę lichego grania pod płaszczykiem solidnie podpiętej gitary elektrycznej. Sam film to przecież bardziej reklama niż film, a muzyka w nim jest tak potrzebna, jak muzyczny dodatek do reklamy Maybacha, który dawien dawno popełnił Hans Zimmer. Można tak myśleć, ale po co?



Przejażdżka z Locke łączy inteligentnie dozowane napięcie z odważną oprawą audio-wizualną. Sama muzyka jest niezwykłej urody i nie powinna doskwierać, jak niewygodne siedzenie lub ocierające pasy bezpieczeństwa. Dickon Hinchliffe uraczył nas skromną oprawą o dużej sile rażenie i osobliwym temperamencie. Warto po nią sięgnąć, zważywszy choćby na sam klimat. Dobrym zakończeniem tej recenzji mogłoby być zdanie „to idealna muzyka pod wieczorną przejażdżkę”. Może nie. Choć jeśli już mam zarekomendować ją kierowcom, niech to będzie jazda swobodna, trochę filmowa, lecz nie obciążona ciężarem Ivana Locke.

Najnowsze recenzje

Komentarze