Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Name Der Rose, Der (Imię róży)

(1986)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 04-07-2015 r.

Rycerze, królowie, zamki, wielkie bitwy, krucjaty, walka w imię wzniosłych idei takich jak honor, patriotyzm czy miłość. Nierzadko filmowcy właśnie tak przedstawiają okres średniowiecza. Zdarzają się jednak wyjątki od tej reguły. Jednym z nich jest film The Name of the Rose (Imię róży) w reżyserii Jean-Jacquesa Annauda z 1986 roku. Francuski reżyser ukazuje w swojej produkcji średniowiecze, jako czas mroczny i ponury, koncentrując się na gorszej stronie ówczesnego Kościoła, który nie cofnął się przed niczym, aby wyeliminować jednostki zagrażające jego niezachwianemu i fałszywie nieskazitelnemu wizerunkowi.

Scenariusz, oparty o debiutancką powieść włoskiego pisarza Umberto Eco z 1980 roku o tym samym tytule, przenosi nas do 1327 roku. Do położonego w północnych Włoszech, benedyktyńskiego klasztora przybywa franciszkanin William z Baskerville oraz jego uczeń, Adso z Melku, aby wziąć udział w jednej z odbywających się tam debat religijnych. Wkrótce w pobliżu biblioteki w niewyjaśnionych okolicznościach ginie jeden z zakonników. Opat prosi słynącego z detektywistycznych zdolności Williama o pomoc w rozwiązaniu zagadki. Poszlaki prowadzą do tajemniczej biblioteki…

O odpowiednią ścieżkę dźwiękową zatroszczył się James Horner, który w owym czasie dopiero umacniał swoją pozycję w branży filmowej. Dla Amerykańskiego kompozytora była to pierwsza współpraca z Annaud – panowie połączyli później siły jeszcze przy Wrogu u bram, Czarnym złocie oraz Wolf Totem. Jednak odróżnieniu od tych tytułów, Imię róży wyróżnia wykorzystanie zupełnie innych środków wyrazu, w których prymarną rolę odgrywają syntezatory. Przywdzianie przez Hornera takiego muzycznego habitu nie wspomina jednak dobrze. Zapytany w jednym z wywiadów, czy żałuje przyjęcia propozycji napisania muzyki do któregoś z filmów, przyznał, że tak i dla przykładu wymienił min. właśnie Imię róży, pracę nad tą produkcją określając, cytuję, „koszmarem”. Na szczęście koszmarną na pewno nie można określić ostatecznie powstałej partytury, z którą możemy się zapoznać na krążku wydanym przez Teldec, zawierającym zgrabnie skonstruowane nieco ponad 40 minut materiału.

Amerykanin w swojej muzyce skupia się bardziej na osiągnięciu określonych efektów brzmieniowych, niż poszukiwaniu wymyślnych rozwiązań harmonicznych, czy też melodii. Jego muzyka jest relatywnie prosta, można wręcz powiedzieć – surowa. Specyfika ta świetnie odnajduje się w filmie Annauda, zbudowanym na wciągającym, pełnym zagadek scenariuszu, dobrym aktorstwie oraz aspektach technicznych – posępnej scenografii i zdjęciach. Wszelakie muzyczne ozdobniki nie miałyby tu racji bytu ze względu właśnie na tę charakterystyczną, pozwolę sobie jeszcze raz użyć tego określenia, surową aurę dzieła francuskiego reżysera. Horner sięga zatem po elektroniczne tekstury w wielu miejscach imitujące sekcję smyczkową, czy nawet liturgiczne wokale, a nawet chóry. Te elementy składają się w jedną hermetyczną i poniekąd ascetyczną całość, sprawnie oddającą atmosferę panującą w przedstawionym w filmie zakonie Benedyktynów.

Dokładnie takie muzyczne barwy usłyszymy w Main Titles, prezentującym nam temat przewodni, który zbudowany jest właśnie na dźwiękach syntezatorów. Nie jest co prawda szczególnie wpadająca w ucho, czy łatwa do zanucenia melodia, punktuje ona jednak czymś innym – swoją brzmieniową osobliwością. Wprost bije od niej chłód i pewnego rodzaju mistycyzm. Jak się łatwo można domyślić, służy ona głównie budowaniu napięcia, aczkolwiek zdarzają się odstępstwa od tego, jak chociażby dużo lżejsza, mocno przearanżowana wariacja tego motywu występująca w utworze The Discovery. Niemniej jednak spora część partytury występuje głównie w roli underscore’u. Dobrym przykładem jest First Recognition, w którym usłyszymy szorstkie, nieprzyjazne dla ucha eksperymenty muzyczne.

Trzeba sobie jednak jasno powiedzieć, że część materiału może się wydać, mówiąc kolokwialnie, dość sucha, o ile nie uda nam się odpowiednio wczuć w partyturę Hornera, a także patrząc z perspektywy czasu – nieco już archaiczna. Takie utwory jak The Scriptorium, Betrayed, Flashbacks ocierają się czasami o ambient i dark ambient, a ten, jak wiemy, nie jest targetem każdego miłośnika muzyki filmowej. Niektóre kompozycje sprawdzają się zatem jako filmowy underscore, ale w domowym zaciszu nieco tracą na wartości, choć, osobiście, nie mam z tym problemów. Otrzymujemy produkt wszak zajmujący od strony koncepcyjnej i jednorodny brzmieniowo, co wydatnie ułatwia kontakt słuchacza z muzyką, gdy zechcemy poświęcić jej więcej uwagi.

Obok opisywanego wcześniej materiału powinniśmy zwrócić uwagę także na inny aspekt dzieła Amerykanina, warstwę liryczną – skromną, ale równie interesującą. Pierwszy z reprezentujących ją motywów usłyszymy po raz pierwszy w utworze The Lesson. Znamienne wydaje się to, że do owej liryki Horner stara się przemycać, dość niepozornie i ostrożnie, nieco mszalnej liturgiczności, a samą barwę dźwięku przybliżyć do organów kościelnych. Drugi temat, pojawiający się w ścieżce The Confession, jest już bardziej tradycyjny i śmiało można go określić jednym z najważniejszych elementów omawianego albumu. Na uwagę zasługują bardzo płynne przejścia pomiędzy poszczególnymi motywami, które możemy usłyszeć we wspomnianej w poprzednim zdaniu kompozycji oraz wieńczącym album End Titles, będącym czymś w rodzaju suity tematycznej.

O ile partytura Hornera generalnie odcina się od elementów związanych ze średniowieczną, czy też religijną muzyką, o tyle do filmu, a także na płytę, trafiło kilka utworów źródłowych, które mają zarówno widzowi, jak i słuchaczowi przenieść się do mediewalnego klasztoru. Beata Viscera, Veni Sancte Spiritus oraz będące składową mszy Kyrie są cytatami z muzyki źródłowej, zakorzenionej w dawnej, chrześcijańskiej muzyce. Wszystkie trzy utwory są śpiewane a capella, czyli w aranżacji podkreślającej nawiązania do zakonnych obrządków oraz chorału gregoriańskiego. Oczywiście umieszczenie tych kompozycji nie było niezbędne, a całe miejsce na soundtracku można było poświęcić tylko muzyce Hornera, niemniej jednak tego rodzaju wstawki są czymś naturalnym. Tym bardziej, że jest ich względnie mało i ponadto dopełniają krążek, nie burząc klimatu mozolnie budowanego przez oryginalną ścieżkę dźwiękową.

Jeśli ktoś ceni Hornera za jego przebojowe partytury pełne wyrazistych melodii, rasowych orkiestracji i technicznego kunsztu to soundtrack z Imienia róży może nie przypaść do gustu, ze względu na jego zimne, wręcz hipnotyzujące brzmienie. Te same cechy sprawiają jednak, że jest to pozycja bardzo ciekawa, intrygująca swoją duszną, mroczną atmosferą, a w dodatku całkiem unikatowa, zwłaszcza patrząc przez pryzmat dyskografii Amerykanina. Pokazuje jednocześnie, że Horner potrafił znakomicie wczuć się w charakter filmu, poszukując przy tym, przynajmniej w pewnej mierze, nowatorskich rozwiązań i koncepcji. Właśnie choćby z tego względu warto przyjrzeć się bliżej temu krążkowi.

Najnowsze recenzje

Komentarze