Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Andrew Lockington

San Andreas

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-06-2015 r.

Kalifornijscy sejsmolodzy od dawna ostrzegają, że raz na kilkaset lat uskok San Andreas daje o sobie znać, przynosząc katastrofalne w skutkach trzęsienia ziemi. Według nich żyjemy w czasach kiedy zbliżają się przewidywane od dawna ruchy płyt tektonicznych. I właśnie to wydarzenie staje się tłem do najnowszego filmu Brada Peytona. Nie bez powodu użyłem określenia „tłem”, bowiem produkcja oscyluje wokół ckliwej historyjki rozpadającej się rodziny, której więź zostaje wystawiona na próbę właśnie podczas tragicznego w skutkach trzęsienia ziemi. W roli głównej po raz kolejny u Peytona widzimy Dwayne’a Johnsona, co jak dotąd było jedną z najmocniejszych stron widowisk tego filmowca. Niestety nie tym razem. Filmowy Ray, to emocjonalny beton kreowany na jakiegoś mitycznego herosa. I nie jest to jedyny mankament San Andreas. Sama produkcja absolutnie nic nie wnosi do kinematografii poza kolejną porcją spektakularnych wizualizacji destrukcji Kalifornii, a o fabule zapominamy zaraz po zakończonym seansie. Czy zatem warto poświęcić te dwie godziny swojego życia na tanią, ale solidną rozrywkę? Myślę że tak. Wielbiciele trzymających w napięciu, głupiutkich obrazów na pewno nie będą się nudzić.


Filmy Peytona to nie tylko bogate CGI i powroty umięśnionego Johnsona. To również stała już współpraca z kanadyjskim kompozytorem Andrew Lockingtonem. O owocach takowej mogliśmy się przekonać słuchając między innymi ścieżki dźwiękowej do Podróży na tajemniczą wyspę. Patetyczne, choć mało inwazyjne tematy, obszerny aparat wykonawczy wsparty chórem oraz mniej lub bardziej subtelną elektroniką, a wszystko to zachowane w duchu miłościwie panującego nam hollywoodzkiego mainstreamu. Lockington w żaden sposób nie walczy o tytuł wizjonera i rewolucjonisty gatunku muzyki filmowej, choć w swoim fachu sprawdza się jak mało kto. Jego prace dobrze odnajdują się w miejscu swojego przeznaczenia – widowiskach okraszonych dynamiczną akcją. I właśnie na takiej płaszczyźnie porusza się oprawa do podejmowanego w tej recenzji San Andreas.



Kino katastroficzne rzadko kiedy stwarza pole do wyeksponowania muzyki. O ile liryka może walczyć o uwagę odbiorcy, to niestety muzyczna akcja zazwyczaj skazana jest na zagłuszanie przez multum efektów dźwiękowych i głośnych dialogów. Lockington zdaje się wychodzić naprzeciw tym standardom. Głośno i bardzo intensywnie – te dwa fundamentalne założenia współczesnego kina akcji zdają się sprawdzać zarówno w pracy filmowców, jak i kompozytora. Partytura jest obecna niemalże w każdym momencie widowiska. I choć zaczyna się dosyć spokojnie, bo od wyprowadzenia tematu rodzinnego, rozpływającego się w ciepłych dźwiękach smyczków i fortepianu, to wraz z rozwojem wydarzeń ścieżka dźwiękowa nabiera charakteru. Wtedy to też zapoznajemy się z dwuczłonowym tematem akcji opartym na rytmice marszowej. Wokół niego nawarstwiane są poboczne elementy faktury, choć jak prawdopodobnie większość z was się domyśla, prym wiodą instrumenty perkusyjne i głośne dęciaki. Charakterystyczne dynamiczne pociągnięcia smyczków świetnie uzupełniają tę bazę rytmiczną. Zupełnie zresztą jak całkiem ciekawy zabieg podejmowany przez kompozytora, mianowicie finalizowanie utworów akcji nisko schodzącym gitarowym fuzzem. W połączeniu z budzącymi grozę ujęciami niszczonych miast robi to kolosalne wrażenie. Niestety wraz z posuwaniem się akcji do przodu, Lockington zaczyna szastać do woli tym środkiem muzycznego wyrazu. Moim zdaniem niszczy to podejmowane na początku koncepcje. Całe szczęście inny „stały punkt” katastroficznych ilustracji sprawdza się bez zarzutów, a mowa tu o swoistego rodzaju elegii wieńczącej dramatyczne wydarzenia, a podkreślającej ogrom tragedii. Bazuje ona na temacie przewodnim partytury i należy do najmilszych, bo prawdziwie ujmujących elementów ścieżki dźwiękowej. Są to jednak szczegóły, które wprawdzie zbawiennie rzutują na klimat i dynamikę filmu, ale nierzadko tłamszone są przez narzucające się efekty dźwiękowe. Dlatego też wybijające się, patetyczne fragmenty mogą i mają prawo skłonić do sięgnięcia po album soundtrackowy.



Ścieżkę dźwiękową do San Andreas poznałem na dwa tygodnie przed obejrzeniem obrazu. Drogą na skróty, bo dzięki bogactwu Internetu. I niestety tylko taką formą odsłuchu będzie się musiał zadowolić miłośnik muzyki filmowej, który zapragnie nabyć soundtrack z muzyką Lockingtona. Wydany przez WaterTower album trafił na serwer największych e-sklepów muzycznych, dając nam niespełna 70-minutowy materiał wyczerpujący w zupełności potencjał partytury. Materiał ten został przemontowany i uporządkowany w taki sposób, by zniwelować dysproporcje pomiędzy leniwym, sielankowym wręcz początkiem, a obfitującym w potężnie brzmiącą akcję finałem. Soundtrack nie rozmija się bynajmniej z filmową chronologią, starając się upłynniać ją na poczet wrażeń odsłuchowych. A takowych na pewno tu nie zabraknie.


Klarownym wprowadzeniem w dramaturgię całego widowiska jest wspomniany wyżej temat przewodni skomponowany w formie elegii. Smutny żeński wokal w Main Theme, to już ikona podobnych gatunkowo wynurzeń. Mimo tego za każdym razem ujmuje równie mocno. Szczególnie w zderzeniu z panoramą zniszczonych miast i cierpiących ludzi. Motyw ten jest stałym „punktem programu” po kolejnych falach trzęsień, więc mamy okazję poznać go od podszewki. Najlepiej prezentuje się w krótkim, ale przesyconym emocjami Extinction bądź też końcówce Emma Rescue. I tutaj warto zatrzymać się nad pewną kwestią. Otóż rola wokaliz, a także partii chóralnych, jest w San Andreas traktowana jakby po macoszemu. Często brakuje tu tego jakiegoś mocnego akcentu, który poniekąd przerzucany jest na rzeczony gitarowy fuzz. Niemniej zdarzają się krótkie fragmenty, gdzie można i powinno się docenić rolę chórów, a takową sceną jest próba ratowania Blake z tonącego budynku. Wyrażający to utwór Resuscitation zaliczam do najciekawszych na płycie.

Zdecydowanym faworytem pozostaje jednak I Love You Dad. A wszystko dzięki pięknemu chóralnemu motywowi zastępującemu pędzącą akcję bardziej emocjonalną w wymowie muzyką. Podobne struktury tworzone były kilka utworów wcześniej, w Emma’s Rescue. Ładnie rozwijający się motyw szybko jednak zagłuszony został przez monumentalne dęciaki. I należy tylko żałować, że większość muzycznej akcji nie prezentuje podobnego poziomu. Zamiast tego oddaje się głównie budowaniu atmosfery grozy i podkręcaniu tempa dziejących się na ekranie wydarzeń. Natalie’s Rescue, Hoover Dam i Blake Trapped są typowymi mainstreamowymi średniakami, których rocznie otrzymujemy dziesiątki i które w żaden sposób nie świadczą o wyjątkowości tej pracy. Pierwiastek wyjątkowości mogłoby posiadać natomiast Skydive, gdyby nie rzucające się w uszy zimmerowskie inspiracje. Bardziej atrakcyjne wydaje się Tsunami, gdzie systematycznie nawarstwiane jest napięcie, by mniej więcej w połowie utworu uwolnić je potężnym crescendo z całym bogactwem orkiestralno-chóralnego brzmienia. Niestety im bardziej zagłębiamy się w treść tego fragmentu, tym bardziej zaczyna męczyć nas trailerowy charakter jego finału.

San Andreas inspiracjami stoi. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście współcześni hegemoni branży z Hansem Zimmerem na czele. Niemniej są jednak subtelne odwołania do takich klasyków, jak Jerry Goldsmith, czego wyrazem jest elektronika w końcówce Connecting The Dots. Rytmika i podporządkowywanie im sekcji smyczkowych często i gęsto wchodzą na poletko warsztatu Briana Tylera, dzięki czemu tak łatwo porównać nam San Andreas do Into The Storm popełnionego rok wcześniej właśnie przez Tylera.



Jeżeli więc będziemy oczekiwać od San Andreas nowej jakości w katastroficznym subgatunku muzyki filmowej, to się jej po prostu nie doczekamy. Praca Lockingtona jest ze wszech miar odtwórcza, choć miejscami przejawia wolę wyrwania się tym mainstreamowym schematom. Na chęciach się kończy, aczkolwiek niesprawiedliwe byłby oceniać partyturę Kanadyjczyka tylko pod tym kątem. Przede wszystkim jest ona dobrze odnajdującą się w obrazie ilustracją dosyć często dźwigającą ciężar głupoty widowiska Peytona. Na e-soundtracku jest już natomiast tylko ciekawostką i niezobowiązującą rozrywką dla koneserów takiego pełnoorkiestrowego grania. Biorąc pod uwagę olbrzymią posuchę, upadek wręcz kina katastroficznego, a zarazem opraw muzycznych do tego typu filmów, San Andreas może się okazać nienajgorszą alternatywą dla wymęczonych partytur Haralda Klosera i jemu podobnych.


Najnowsze recenzje

Komentarze