Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Pas de Deux (koncert)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 05-06-2015 r.

Pas de Deux – duet w balecie klasycznym, taniec wykonywany przez pierwszego solistę i pierwszą solistkę, którego celem jest ukazanie ich kunsztu tanecznego

Miłośnicy gatunku, którzy znają Jamesa Hornera nie tylko z jego muzycznych dokonań, orientują się, że to osoba dość trudno dostępna, nieśmiała, skryta, introwertyczna, też i często konfliktowa. Jeden z ostatnich „artystów” hollywoodzkiej muzyki filmowej. Dlatego też z pewną dozą niedowierzania można przyjąć historię powstania jego pierwszej od ponad trzech dekad pracy klasyczno-koncertowej. Norweskie rodzeństwo Mari i Hakon Samuelsenowie mieli na tyle odwagi, tym bardziej nie będąc jakimiś wielkimi nazwiskami w świecie muzyki klasycznej, aby zaproponować Amerykaninowi napisanie dzieła koncertowego na wiolonczelę i skrzypce. Możliwość ta zaistniała poprzez znajomość duetu z norweskim reżyserem Haraldem Zwartem, dla którego Horner napisał dość dobrze przyjętą muzykę do nowej wersji Karate Kid. Oczywiście znaczenie miał z pewnością sam powrót Hornera do świata muzyki współczesnej (od której odszedł na przełomie lat 70-ych i 80-ych z uwagi na jej trudny, przeważnie atonalny charakter) jak i fakt, że jego praca jest w zasadzie pierwszą poważną próbą napisania tego rodzaju koncertu na skrzypce i wiolonczelę od czasu Johannesa Brahmsa, czyli przeszło 100 lat. A może po prostu postanowił postawić na młodość. Jakie są tego efekty i czy Horner podołał postawionym mu przez Norwegów i samemu sobie zadaniom?

Z pewnością, aby skonfrontować się z Pas de Deux nie trzeba być osłuchanym we współczesnej muzyce klasycznej. To nie jest typ wymagającej i czasami trudnej do „przejścia” muzyki koncertowej Johna Williamsa czy Elliota Goldenthala. Wynik pracy Hornera skłania się bardziej ku jego tonalnej, harmonijnej muzyce filmowej, choć nie brak tu wielu momentów technicznej ekwilibrystyki czy orkiestracyjno-kompozycyjnych smaczków. Restart w świecie klasyki jednak do czegoś zobowiązywał. Naturalnie kompozycja „obraca się” wokół duetu norweskich instrumentalistów, którzy grają swoje partie tak na tle asystującej w tle Królewskiej Orkiestry Filharmonii z Liverpoolu, jak i w szeregu momentów, kiedy kompozytor pozwala im na intymny pomiędzy sobą dialog (np. przepiękny moment w ósmej minucie pierwszego aktu). Czy też taniec, co odnosi się do pochodzenia tytułu pracy. I to w tych momentach Pas de Deux najbliżej do typowej muzyki klasycznej. To w nich można poczuć klasę i kunszt wykonawców, choć mam wrażenie, że Horner nie pozwolił im na momenty jakiejś bardziej złożonej, muzycznej ekspresji, chwile w których moglibyśmy zachwycić się jakimś muzycznym majstersztykiem czy wybitnością. Jeżeli chodzi o warstwę „tematyczną”, choć dziwnie pisze się to w kontekście pracy koncertowej, tak jak wspomniałem, Amerykanin świetnie odnajduje się w lirycznych, na poły melancholijnych melodiach, z których niektóre z pewnością będą się kojarzyć z jego dokonaniami filmowymi. Całość podzielonej na trzy odsłony pracy ma mocno „suitowy” charakter, a poszczególne fragmenty są na pewno pod względem struktury świetnie pomyślane i zaaranżowane. Ale dziwić to nie powinno, wszakże Horner był w tym zawsze mistrzem, potrafiąc aranżować np. 15-minutowe, porywające utwory. Dobrym odniesieniem są tu takie filmowe prace jak The New World czy Legends of the Fall, choć dzięki udziale norweskich solistów oraz żwawszej naturze dzieła, praca może wyjść poza krąg miłośników Hornera, także poprzez swoje zróżnicowanie. Warty uwagi jest początek drugiej części, w której powolnie dryfujące, refleksyjne w wyrazie brzmienia przypominają emocjonalny wydźwięk III Symfonii Góreckiego. Pewne fragmenty mają specyficzny, wytworny klimat i styl, czym przypominają choćby klasyczną muzykę przełomu XIX i XX wieku.

Wprawny fan kompozytora może w pracy wychwycić różne znaki firmowe kompozytora jak jego „galopujące” fortepiany czy progresywność muzyki (początek pracy mile przypominający choćby Sneakers). Charakter koncertu, po początkowej muzycznej skromności i wyważeniu, zmienia się na bardziej symfoniczny od połowy drugiego aktu. Patetyczne, inspirujące wejście orkiestry wprowadza ją bardziej w rejony epiki a ciężar kompozycji zostaje przeniesiony bardziej na orkiestrę. W tym miejscu być może na Hornera powinna spaść za to krytyka (za niejakie odsunięcie na dalszy plan Samuelsenów…), ale szczerze powiedziawszy, po wielu dość przeciętnych, w jakimś stopniu pretensjonalnych i charakteryzujących się w większości ilustracyjnym „zapchajdziurstwem” pracach filmowych ostatnich lat (Czarne złoto, Cristiada, Chłopiec w pasiastej piżamie) przyjąłem ten powrót do atrakcyjnego, żywego w wyrazie muzycznego „opakowania” z otwartymi ramionami. Spektakularnie brzmi finał drugiej części od samotnej wiolonczelowo-skrzypcowej konwersacji, która rozwija się w potężną, symfoniczną kulminację, mogącą zagwarantować przejście ciarek po plecach niejednego fana muzyki filmowej. Finałowa, trzecia odsłona to w zasadzie już taka filmówka „pełną gębą”, na czele z perkusyjnym preludium do utworu, ekspresyjną wiolonczelą Samuelsena oraz rozstrzygnięciem na miarę Aliens czy Star Treka.

Ponieważ materiał Hornera trwa niecałe pół godziny, wzorem wielu wydawnictw muzyki klasycznej, płytę postanowiono dopełnić trzema dodatkowymi utworami współczesnej klasyki, takowo w wykonaniu orkiestry z miasta Beatlesów i norweskiego rodzeństwa. Nikomu nie trzeba zbytnio przedstawiać słynne Fratres Estończyka Arvo Pärta, poruszające się od liturgicznego w wyrazie, refleksyjno-poetycznego tonu po pełne tumultu i ekspresji sekwencje. Myślę, że duet Samuelsenów poradził sobie z tym wybitnym dziełem bardzo dobrze – smyczkowe, ekstatyczne wykonania brzmią tak jak powinny brzmieć. Z wielką radością na liście utworów powitałem natomiast fascynująco piękne Divenire włoskiego (również stawiającego kroki w filmówce) twórcy Ludovico Einaudiego, pochodzące z albumu o tym samym tytule. Prezentujący poruszający emocjonalizm utwór poprowadzony jest oczywiście inaczej niż oryginał, gdzie pierwszoplanową rolę odgrywał fortepian z zapleczem orkiestrowym. Aranżacja Paula Bateman’a (znany choćby z orkiestracji i dyrygentury wielu utworów muzyki filmowej nagrywanych przez Praskich Filharmoników) jest naturalnie „pod” skrzypce i wiolonczelę i jest zdecydowanie bardziej „pod” salę koncertową. To znacząca alternatywa, ale jednak preferuję zwiewny oryginał, min. także z tego względu, że w tej wersji wyczułem pewien niepotrzebny pośpiech. Po raz pierwszy natomiast zetknąłem się z Violoncelles, Vibrez! innego włoskiego twórcy, Giovanni’ego Sollimy. Jak sama jego nazwa wskazuje, wiolonczele są tu mocno uprzywilejowane. Utwór to dość intensywny, składający się z repetycji pewnego głównego zamysłu, dużo w nim zmian tempa i nastroju, pozwalając solistom „wykazać się” kunsztem i wigorem. Osobiście przypominał mi Purpurowe skrzypce Johna Corigliano. Kawał znakomitej muzyki po prostu.

Przysłuchując się bliżej Pas de Deux, nie trudno odnieść wrażenia, że mimo jej koncertowo-klasycznej etykiety, chyba bardziej jednak skłaniałbym się ku stwierdzeniu, iż jest ona „przedłużeniem ramienia” muzyki filmowej Jamesa Hornera. Jednak – na szczęście – Horner wychodzi poza nią, a poprzez wiodące instrumenty solowe, kreuje wrażenie nieco bardziej kunsztownie utkanej, zaaranżowanej i pomyślanej. Dodatkowo znikoma właściwie ilość rażących co niektórych fanów auto-plagiatów sprawia, że dzieło to może egzystować jako dość oryginalna i autonomiczna praca w hornerowskiej dyskografii. A już na pewno jedna z bardziej wybijających się na tle reszty dokonań kompozytora choćby z ostatniej dekady. Z takiego stanu rzeczy, wydaje mi się, że do końca niezbyt zadowoleni będą puryści muzyki klasycznej. To chyba nie do końca skierowany do nich produkt, o czym mówią też dość mieszane recenzje tej pracy ocenianej jako dzieło klasyczne. Dokooptowane do Hornera trzy utwory klasyczne z pewnością podnoszą rangę i wartość wydawnictwa, nie mówiąc już o tym, że chyba jednak dokonanie Amerykanina przewyższają. Mimo, że zabrakło mi w nowej pracy James’a Hornera czegoś radykalnego czy też rewolucyjnego, czuć i słychać, że kompozytor włożył w nią sporo serca i muzycznej wyobraźni. Wyobraźni, której brakuje mi trochę we współczesnym, filmowym Hornerze. Dlatego też mimo kilku „ale”, powrót twórcy do klasyki oraz prezentację albumu jako całości uznaję za sukces.

Najnowsze recenzje

Komentarze